Były już najlepsze płyty ze świata, przyszła pora na krajowe wspominanie mijającej dekady. Lata 2010-2019 były bardzo udane również w Polsce. Choć w dalszym ciągu zamierzam skupiać się przede wszystkim na rozmaitych niszach, trzeba przyznać, że polska muzyka idzie łeb w łeb z zachodnią i prawie wszystkie sezonowe mody, których ostatnio doświadczaliśmy, miały swój lokalny odpowiednik.
Aviaries – Aviaries
Ta EP-ka to dowód na to, że warto było zakładać tego bloga. Gdy Krzysztof Młyńczak podesłał mi do sprawdzenia dema kawałków “What You Breathe With” i “Cold”, od razu mnie zachwyciły. Nie spodziewałem się jednak, że jedyny większy materiał w dyskografii projektu Wrocławian będzie tak często wracał na moją playlistę i towarzyszył mi w wielu ważnych chwilach. To wciąż jedno z najciekawszych wydawnictw rodzimego gravewave’u. Teraz moje uszy zwrócone są w stronę nowego projektu muzyków Aviaries, Give Up To Failure.
Coals – Tamagotchi
Bardziej hipsterska wersja The Dumplings? Duet Katarzyny Kowalczyk i Łukasza Rozmysłowskiego można pewnie opisywać i w ten sposób, bo podobnie jak twórcy “Sea You Later” są ze Śląska i potrafią zgrabnie połączyć popową chwytliwość z sennym, elektronicznym klimatem wakacji. Chodzą na rejwy, wspominają czasy MTV i kaset VHS (choć znają je chyba bardziej z opowieści rodziców i starszych kolegów), nie wstydzą się zamiłowania do kiczu, ale wcale nim nie epatują. Delikatna i niezwykła mieszanka.
Das Moon – Dead
Jeśli chodzi o rejony industrialu / dark electro, Das Moon pod względem liczby wydawnictw i ich równego poziomu nie mieli sobie równych w tej dekadzie na polskiej ziemi. Od wwiercającego się w pamięć “Electrocution”, przez mroczniejszy “Weekend in Paradise”, aż po najdojrzalszy w ich dorobku “Dead” z 2017 roku. W pierwszej chwili Das Moon zwraca oczywiście uwagę za sprawą charyzmatycznej Daisy Kowalsky, ale nie można zapominać o wkładzie Marka Musioła i Grzegorza Szymy. Kto raz był na imprezie tego drugiego, nie powinien mieć wątpliwości, że muzycznie to nasz człowiek.
Erith – Erith
Grimes chwalicie, a Erith pewnie nie znacie. Tymczasem Martyna Biłogan stworzyła własny muzyczny świat, który tylko czeka na odkrycie. Jej debiutancki album to dla mnie jedno z największych objawień mijającej dekady. Spójny, dojrzały, a jednocześnie niebywale lekki i bezpretensjonalny. Aby przekonać się, z jak dużym dystansem Erith podchodzi do siebie i swojej twórczości, najlepiej wybrać się na jej koncert. Trzymam kciuki, by jak najprędzej wydała kolejny materiał i grała jak najczęściej po całej Polsce – i nie tylko.
Hidden by Ivy – Acedia
Były już elektroniczne hipsteriady na lato i dołujące mroki na zimę, pora na coś jesiennego. Jeśli nie obce Wam klimaty 4AD, tęsknicie za Talk Talk i regularnie odkurzacie płyty Dead Can Dance, Hidden by Ivy powinno dla Was być jak znalazł. Duet dawnych muzyków Agonised by Love i God’s Own Medicie, Rafała Tomaszczuka oraz Andrzeja Turaja, wydał w tej dekadzie aż trzy krążki. Wszystkie na równym poziomie i godne polecenia, ale to wciąż do debiutu wracam najczęściej.
Kamp! – Kamp!
Tworząc polskie podsumowanie poprzedniej dekady, 2000-2009, zapewne zdominowaliby ją artyści z Łodzi. W tej wyróżniam ich nieco mniej, ale na pewno nie mogę zapomnieć o Kamp!, bo to od jego singli (zebranych w większości na debiutanckim krążku) na dobrą sprawę zaczęło się polskie, synthpopowe hipsterstwo. Zespół wzbudził spore zainteresowanie i ograł wiele krajowych oraz zagranicznych festiwali, ale to przede wszystkim oryginalnie zaaranżowane, nieśmiertelne kompozycje sprawiły, że trafił do tego zestawienia.
Riverside – Shrine of New Generation Slaves
Pamiętam, jak Mariusz Duda tłumaczył, czemu tytuł tego albumu nie bez powodu skraca się do „SONGS”. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że kolejny krążek jego zespołu będzie jeszcze bardziej piosenkowy. Ale to właśnie „Shrine of New Generation Slaves” stawiam do dziś najwyżej w jego dyskografii. Riverside znalazł tu złoty środek między wrażliwością i przebojowością, nie zapychając przy tym kompozycji dreamtheaterowskim efekciarstwem.
Sexy Suicide – Intruder
Lata osiemdziesiąte były jednym z najważniejszych źródeł inspiracji w drugiej dekadzie XXI wieku. Wystarczy rzucić hasło “Stranger Things” czy przyjrzeć się całemu zjawisku znanemu jako synthwave. W Polsce najzgrabniej nawiązywali do nich Marika Tomczyk i Bartłomiej Salamon, którzy pod szyldem Sexy Suicide kontynuowali historię Neon Romance i nagrali jeden z moich najbardziej zajechanych krążków ostatnich lat. A na żywo to już w ogóle przenoszą nas w czasie do epoki, która w Polsce tak naprawdę nigdy nie istniała.
Sorry Boys – Hard Working Classes
Pisząc o pozostających w pewnych niszach artystach, często życzę im większej popularności i sukcesu komercyjnego. Sorry Boys to jeden z tych przypadków, którym się udało: za płytę “Roma” dostali Fryderyka, a zeszłoroczna “Miłość” okupowała krajowe listy przebojów i sprzedaży. Ich sukces mnie cieszy, choć poszły za nim pewne stylistyczne zmiany, których niekoniecznie jestem fanem. Ale do debiutanckiego “Hard Working Classes” wciąż z chęcią wracam, bo już tam Bela Komoszyńska dała się poznać jako fenomenalna wokalistka.
Werk – Songs That Make Sense
W latach 90. Maciek Werk pod szyldem Hedone próbował przeszczepić na polski rynek popularne wówczas na świecie brzmienia industrial rocka i big beatowe. Na początku XXI wieku, już pod własnym nazwiskiem, powołał do życia nowy projekt, do którego zaprosił m.in. Marka Lanegana i Chrisa Olleya, ale też całą plejadę świetnych polskich wokalistek: Anitę Lipnicką, Natalię Fiedorczuk czy Misię Furtak. W efekcie powstał album, jakiego wcześniej w Polsce nie było i pewnie prędko niczego podobnego nie będzie… No chyba, że Werk wyda w końcu jego następcę.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy