Taka scena. Halsey siedzi w fotelu, udzielając wywiadu i w pewnym momencie mówi: „Nie żebym chciała obsrywać swoje poprzednie płyty, ale ten nowy album to jest pierwszy raz, kiedy mam frajdę ze słuchania swoich piosenek”. No, ja jej wierzę.
Aj, ta Halsey, o której coraz głośniej. Jeśli Halsey coś na dzień dzisiejszy naprawdę umie, to bez wątpienia, jak się wizualnie zaprezentować. Kiedy uważniej się jej przyjrzeć, przy okazji każdego kolejnego wywiadu, jak kameleon, występuje w innej fryzurze i makijażu. Zdaje się, że chce nadrobić tym sposobem brak wyrazistego głosu i, co tu dużo mówić, przeciętne zdolności kompozytorskie, a kiedy wziąć pod uwagę, że najnowszy album nagrała w ścisłej współpracy z Trentem Reznorem i Atticusem Rossem, kwestia jej autentycznej inwencji tym bardziej woła o wzięcie poprawki na jej zdolności, bowiem każdy, kto nawet średnio orientuje się w dorobku Nine Inch Nails, z automatu usłyszy, że to nie bardzo jest album Halsey. Albo ściślej: album Halsey, który oddała do wykonania Nine Inch Nails. Szkoda, że jej wizerunek nie jest tak wielowymiarowy jak jej muzyka. Z pewnością by tego chciała, ale na to trzeba będzie jednak jeszcze trochę poczekać.
Mimo tego, If I Can’t Have Love, I Want Power, choć mocno niespójne, należy uznać za najlepsze w jej dotychczasowym dorobku.
Rozkładanie tej płyty nie należy do najprzyjemniej formy spędzania czasu. Linia wokalna w otwierającym płytę „The Tradition” jest całkiem śliczna, cóż jednak po tym, kiedy ma się nieodparte wrażenie, że warstwa instrumentalna pochodzi z jakiegoś motywu filmowego autorstwa Reznora i Rossa, którą nagraliby z zatkanymi uszami? Chwilę później też szału nie ma; w „Bells in Santa Fe” Halsey ponownie ciągnie numer wokalem, ale znów ma się wrażenie, że gdzieś już to było w którymś z ostatnich filmów Davida Finchera.
Dobra, wystarczy. Halsey to dziewczyna jeszcze młoda, ma czas wyciągnąć wnioski na tyle trafne, żeby na przyszłość nie śmiano się z niej, że wynajęła uznanych muzyków, żeby – jak to lubimy mówić – jej twórczość nabrała pazura. Jakkolwiek jednak nie patrzeć na wpływ Nine Inch Nails, jest tu kilka naprawdę świetnych numerów, które mówią same za siebie. Dajmy na to, „Easier Than Lying”, nawet jeśli bezczelnie kradnie z wczesnego Bauhausa, jest tegorocznie najfajniejszym rockowo-popowym ciosem. Wysłuchałem go do dnia dzisiejszego najprawdopodobniej z dwieście razy; o czymś to musi świadczyć. „honey” też ma swój urok, Dave’a Grohla na garach zawsze miło się słyszy.
Cóż za ironia, że młoda dziewczyna chce tu rozdawać karty i mieć władzę nad całością projektu, a wybrała do gry starszych panów, którzy ustawiają ją na swojej szachownicy jak pionka, z którym robią, co im się podoba.
Brak komentarzy