„Ta Dobra Piosenka” to cykl, w którym publikujemy… te dobre piosenki, zgodnie z własnym gustem i doświadczeniami. Poniżej podsumowanie z utworami, które pojawiały się na naszym Facebooku w grudniu 2021 i styczniu 2022.
#1: Nirvana – Something in the Way / Nevermind, 1991 (Jacek Szafranowicz)
Przypomniała mi się dziś ta piosenka sprzed trzydziestu lat. Niesamowita piosenka. Chyba najlepsza z całego repertuaru Nirvany. Proszę mnie nie poprawiać, jeśli się mylę.
Przypomniała mi się, kiedy wracałem z zakupami i minęła mnie biegiem rozanielona młoda szatynka w dżinsowych szortach i topie „Nevermind”. Wyglądała nawet fajnie w świetle słońca, prawie bym się przewrócił z tymi całymi zakupami. Kurt Cobain pewnie by się cieszył, że takie energiczne, fajne dziewczyny słuchają jego muzyki. A może nie cieszyłby się wcale. Tak czy owak, Nirvana to może i kult dla leserów we flanelach, ale ja od paru lat sądzę, że Kurt Cobain miał jednak coś do przekazania.
Na przykład właśnie w tej piosence.Ponoć z początku wcale nie miała ona brzmieć tak, jak ostatecznie poszła na płytę; miał to być finał albumu, który zaczyna się cicho, a potem wpada ściana dźwięku. Na szczęście producent był niegłuchy i wyczuł, że to nie będzie dobry pomysł, bowiem kiedy pierwszy raz usłyszał w studiu Cobaina, śpiewającego sobie próbnie ten numer na akustyku, rzekł do niego: „To jest tak dobre, jak to tak grasz, że ja bym to z grubsza tak zostawił”.
Od lat ludzie wymyślają cuda na kiju, o czym „tak naprawdę” traktuje ta piosenka. Wiadomo: ludzie, jak to ludzie―każdy projektuje siebie. A zatem dla mnie od paru lat ten numer―i działa on na mnie za każdym razem bardzo silnie―niezmiennie jest o tym, jak ciężko jest, kiedy znowu okazuje się, że jeśli coś ci naprawdę stoi na drodze w tym życiu, to najczęściej tym czymś jesteś ty sam.
Mało jest piosenek, które w tak poruszający sposób oddają, jak trudno być w takim miejscu.
#2: Riki – Florence & Selena / Gold, 2021 (Charlotte)
Drugi z singli, które mieliśmy okazję usłyszeć przed premierą drugiego albumu kalifornijskiej artystki. Jako że Rajmund zaklepał recenzję płyty, to ja pozwolę sobie pozachwycać się nad jednym z kawałków z tejże.
Kiedy się ukazał, słuchałam go na zapętleniu wracając w paskudny, zimny jesienny wieczór z pracy. Pomimo mało sprzyjających okoliczności przyrody, ten ejtisowy saksofon na początku od razu mnie rozgrzał od środka i przywołał na myśl przyjemniejsze wspomnienia. Wielokrotnie spotkałam się z dyskusjami na temat odczuwania nostalgii za czymś, czego się nie przeżyło; ten kawałek ma dla mnie z kolei w sobie coś takiego, że kojarzy mi się z takimi okresami w życiu, które wspominam z rozrzewnieniem, choć wtedy nie miałam prawa go znać i słuchać. Ma w sobie mnóstwo uroku i pewnej ciepłej, miłej nostalgii, kreowanej przez tekst malujący obrazy świateł miasta nocą i roztańczonych dziewczyn, ten bas pobrzmiewający gdzieś w tle, i last but not least, wokal samej Riki, równie melancholijny, schodzący w zwrotkach w niższe rejestry, niż artystka zwykle wykorzystuje w swojej twórczości. Całe „Gold” to świetny album i pewnie połowę piosenek na nim wymieniłabym jako moje ulubione. Ale cieszę się, że właśnie „Florence & Selena” mieliśmy okazję usłyszeć przed premierą całości, dzięki czemu mogło wybrzmieć jako osobny utwór i że mogłam naprawdę go docenić w taki sposób.
Co tu dużo mówić, dla mnie to jeden z takich kawałków, w którym każdy z elementów z osobna jest na swój sposób wspaniały, a razem spajają się w równie wspaniałą całość. Prawdziwa perełka.
*Fun fact: z wywiadu z artystką możemy dowiedzieć się, że ten efekt jest uzyskany na bezprogowej gitarze basowej.
#3: Celldweller – Own Little World / Celldweller, 2003 (Danny)
Rok 2008. Byłem wtedy dzieciakiem w gimnazjum, jarałem się Dimmu Borgir, Kamelot i Slipknotem – muszę przyznać, że wtedy mój gust muzyczny był bardzo ograniczony. Jak przeglądam sobie last.fm z tego czasu, to nie jestem całkowicie zaskoczony moimi wyborami. Niemniej jednak w 2008 roku premierę miała kolejna z odsłon mojej ukochanej serii Devil May Cry z cyfrą “4” w tytule. Przeszukując YouTube w poszukiwaniu różnych materiałów związanych z wcześniej wspomnianym tytułem, trafiłem na filmik pt. “DMC4: Dante’s little worlD v1.2”. Bardzo spodobał mi się dobór utworów. Wśród nich zaś ten jeden, który zmienił moje postrzeganie na muzykę.
“Own Little World” spodobał mi się od samego początku. Ta rockowo-metalowa energia połączona z elektroniką sprawiła, że postanowiłem sięgnąć po więcej, i to była ta iskra. Zacząłem kopać głębiej – dowiedziałem się że to industrial rock/metal. Cóż to takiego industrial? Potem było z górki – Rammstein, Deathstars, Pendulum, Dope Stars Inc. i inne.
Ale to “Własny Mały Świat” to wszystko rozpoczął. Wtedy sobie uświadomiłem, że nie muszę się ograniczać tylko do takiej i takiej muzyki, ale przede wszystkim: że cięższa elektronika to jest właśnie to, co mnie kręci i mocno inspiruje. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to dzięki niemu piszę te słowa i możecie je czytać.
#4: Army Of Lovers – Obsession / Massive Luxury Overdose, 1991 (rajmund)
Gdy dziś się nad tym zastanawiam, to dorastałem w dziwnych czasach. Pomijając wszelkie kwestie przemiany ustrojowej, to choćby to, co leciało wówczas w radiu i telewizji, mogło wydarzyć się tylko w latach 90. XX wieku. Jednym z najlepszych dowodów na to jest eurodance, a Army of Lovers… Pamiętacie klip do „Crucified”? No właśnie.
Mam mgliste wspomnienie, że za dzieciaka musiałem gdzieś widzieć teledysk do „Obsession” i wraz z „Happy Nation” Ace of Base wpisywał się w nurt nieco mroczniejszego eurodance’u. Takiej wolniejszej dyskoteki, która hipnotyzuje zamiast dawać szybką ekstazę i jest podszyta jakimś egzystencjalnym niepokojem. Na przykład tą tytułową obsesją, której pewnie niejeden z nas kiedyś doświadczył.
Kiedy ktoś niespodziewanie pojawił się w naszym życiu, po prostu zaznaczył swoją obecność albo był w nim od dawna, ale nagle ujawnił się w zupełnie nowym świetle. I już po nas, zapadka w mózgu przeskoczyła i od tej pory czy noc, czy dzień, czy słońce, czy deszcz, myślimy tylko o tej osobie. Miłość może mieć wiele wspólnego z chorobą psychiczną i ta piosenka mówi o tym bez najmniejszego wstydu, powtarzając refren jak mantrę obłąkanego.
PS Ze względu na roszady personalne w zespole istnieją dwie oficjalne wersje teledysku oraz trzecia, nieocenzurowana, ze zmienionym zakończeniem. Gorąco polecam tę ostatnią – najlepiej oddaje przekaz utworu.
#5 – Bowery Electric – Lushlife / Lushlife, 2000 (Charlotte)
Dziś wezmę na warsztat jeden z tych kawałków, które usłyszałam po raz pierwszy w takich okolicznościach, że gdybym wierzyła w jakieś siły wyższe, pewnie uznałabym, że nie mógł to być przypadek. Jednak moja życiowa filozofia nakazuje mi twierdzić, że był to po prostu piękny zbieg okoliczności – co uważam za nawet lepsze na swój sposób.
Był wczesny 2017, brzydki, zimny styczeń, pora, która generalnie nie działa dobrze na moją głowę i samopoczucie. Stałam na przystanku i czekałam na autobus po kolejnym dniu zajęć na uczelni, puściłam sobie jakąś playlistę z… nie używałam jeszcze wtedy regularnie Spotify, więc musiała to być jakaś inna platforma, ale nie dam teraz głowy, co to było. W każdym razie, na tej playliście poleciał właśnie tytułowy kawałek z trzeciego albumu Bowery Electric.
I jak stałam na tym przystanku, smętnie obserwując warszawskie skrzyżowanie przy Kinie Femina w godzinach szczytu, patrząc na przejeżdżające auta i zatłoczone tramwaje, ludzi śpieszących po ulicach, kiedy obserwowałam to wszystko z soundtrackiem w postaci tego kawałka – to był jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wszystko zdawało się być idealnie na swoim miejscu. Od tamtej pory w ogóle całe „Lushlife” jest dla mnie takim bardzo „miejskim” albumem – wspaniale się go słucha obserwując, jak toczy się życie wielkiego miasta, jak oddycha w rytm trip-hopowej perkusji.
You’re breathing in everything around you,
You’re drowning in things you never see.
#6: The Cure – A Strange Day / Pornography, 1982 (rajmund)
O „Pornography” napisano już pewnie wszystko: czy to osobiste historie Tomasza Beksińskiego, czy celną jak mało która recenzję Piotra Weltrowskiego. To jest taka płyta, że zaczyna się od słów it doesn’t matter if we all die, a potem z każdym kawałkiem jest tylko gorzej. Wjazd na szczyt tego emocjonalnego rollercoastera to oczywiście przeszywający „Cold” (po którym może być już miejsce tylko na zjazd w postaci tytułowego kolażu sampli nie z tego świata), ale dziś chciałem się jeszcze na chwilę zatrzymać przy „A Strange Day”.
Jakiś recenzent z epoki określił kiedyś, że tej piosence najbliżej do popu z całego zestawu. Faktycznie sekcja rytmiczna trochę trąci „Charlotte Sometimes”, ale nazywanie tej apokaliptycznej pieśni „popem” to gruba przesada. Choć trzeba przyznać, że ten gitarowy motyw wkręca się w mózg i lubi mi się czasem przypomnieć, zupełnie niczym niesprowokowany. To jeden z tych motywów (drugi u The Cure, obok „Maybe Someday”), które wygrywałbym sobie do znudzenia na gitarze, gdybym tylko umiał na niej grać. Czasem sobie tak odchylam głowę i wyobrażam, że siedzę o zmroku na jakiejś amerykańskiej werandzie i wygrywam go sam do siebie aż do ciemnej nocy. Doświadczam impresji dźwięku, a chwilę potem wszystko przemija na zawsze.
Ale następnie jednak wstaje kolejny dziwny dzień. Szlag.
#7: Amorphis – Alone / AM Universum, 2001 (Danny)
Nie bójmy się użyć tych słów: Amorphis to legenda fińskiego metalu, jak i metalu w ogóle. Ich “Tales from the Thousand Lakes” wpłynęło na wiele późniejszych kapel na całym świecie, a zwłaszcza w ich rodzimym kraju. Zaczynali grając death metal, aby później dorzucić do swojej muzyki trochę melodii, folku i progresji, zaś obecne brzmienie wyklarowało się w okolicach 2006 roku. Jest jednak okres w ich twórczości, do którego niechętnie wraca zarówno sam zespół, jak i jego fani. Okres, który chyba najbardziej przemawia do mnie pod względem klimatu i “fińskiej duszy”. Mam tu na myśli albumy “Tuonela”, “AM Universum” oraz “Far From The Sun”. To właśnie na nich odeszli od swojego folkowo-melodyjno-death brzmienia na rzecz progresywnych pasaży, gotycko-industrialnej elektroniki oraz depresyjnego klimatu.
Widzę tutaj pewną analogię z Paradise Lost, którzy mniej więcej w tym samym czasie też dość drastycznie odeszli od tego, do czego przyzwyczaili swoich fanów. “Alone” z “AM Universum” jest szczytem tego, co kierowało Amorphisem w tamtych latach. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten utwór kilka lat temu, moim wrażeniem było “cholera, znam to”. Niestety, do dziś nie udało się mi zidentyfikować gdzie oraz jak. Dlaczego więc to właśnie ten kawałek jest dla mnie “tą dobrą piosenką”? Nie wiąże się z nią żadne wspomnienie, żadne ważne wydarzenie czy cokolwiek, co nadałoby mojemu życiu taki a nie inny bieg. Nic. A jednak słucham go bardzo często. Ma w sobie to coś, co sprawia, że lubię do niego wracać. Ten dziwny, mroczny, chłodny i niepokojący klimat, który tak bardzo łechta mój gust. Mam wrażenie, że wszystko w nim zagrało tak jak powinno – począwszy od basu, który nie podąża nudno za gitarami, ten nosowy głos Pasiego, gitarowe pasaże w stylu The Kingston Wall (którym Amorphis bardzo się wtedy inspirował) i te subtelne klawisze tworzące dodatkowe tło. Nie wspominając o samej melodii, która mimo swej prostoty idealnie wpasowuje się w klimaty suomi metalu od Sentenced czy nawet HIM. Jest w nim po prostu “to coś”, ta magia, ta fascynacja gotykiem i elektroniką, która również dotknęła wcześniej wspomniane Paradise Lost czy My Dying Bride.
Mimo że Amorphis sam w sobie może być dziś zaliczany do metalowego “mainstreamu”, to wcześniej wspomniane albumy już nie. Jest to – dosłownie i w przenośni – mroczniejszy okres w dziejach tego zespołu, który najpewniej by wymazali ze swojej historii. To tylko pokazuje, jak “inne” to były albumy i jak warto ich spróbować, nawet jeżeli obecna forma zespołu komuś zupełnie nie pasuje.
#8: Republika – Śmierć na pięć / Ostatnia płyta, 2002 (rajmund)
Dziś wyjątkowo na czasie, bo mija właśnie 20 lat od śmierci Grzegorza Ciechowskiego – nie tylko lidera Republiki, lecz także kompozytora i producenta, który w dużej mierze ukształtował lata 90. w polskiej muzyce. Nie mam żadnych wielkich wspomnień związanych z 22 grudnia 2001 roku. Byłem wtedy zaledwie dzieciakiem, który kojarzył kilka kawałków Republiki, ale fascynacja licznymi projektami Ciechowskiego przyszła dopiero trochę później.
Wydaje mi się, że kto jak kto, ale akurat postać Grzegorza Ciechowskiego jest należycie doceniana i jego produkcje wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością. Chociaż zdarza się, że natrafiam na opinie zarzucające mu tendencję do pretensjonalności albo „cringe” pewnych utworów. Poniekąd je rozumiem, choć jako polonistyczny kolega po fachu patrzę na to też z trochę innej perspektywy. Ale myślę, że w przypadku ostatniego kawałka, jaki Ciechowski zdążył zarejestrować, nie ma miejsca na takie zarzuty.
„Śmierć na pięć” to prosty walczyk z wyjątkowo prostym tekstem o przemijaniu i samotności. Oczywiście kontekst nadany mu przez późniejsze wydarzenia dołożył kolejną warstwę znaczenia. W pewien sposób przez śmierć autora tekst obrósł legendą, trochę jak 15 lat później „Blackstar” Bowiego. Dla jednych to chichot losu, dla innych samospełniająca się przepowiednia. A dla mnie chyba takie „memento mori”: czy jesteś psem, czy kotem, czy pstrągiem, pewnego dnia wszyscy spotkamy się na tym samym dworcu.
#9: David Bowie – I Can’t Read / Is It Any Wonder?, 2020 (rajmund)
Jak wybrać tę jedną dobrą piosenkę z tak obszernego katalogu jak dyskografia zmarłego sześć lat temu Davida Bowiego? Nie da się, dlatego od razu zrezygnowałem z prób szukania tej jednej ulubionej czy najważniejszej. Zamiast tego zdecydowałem się na deepcut, który dopiero dwa lata temu doczekał się należytego wydania.
„I Can’t Read” powstał jeszcze w czasach Tin Machine. W 1997 roku Bowie nagrał jego dwie nowe wersje: jedna trafiła na ścieżkę dźwiękową „Burzy lodowej” Anga Lee, druga miała trafić na „Earthling”… ale ostatecznie znalazła się dopiero na wydanej w 2020 roku EP-ce „Is It Any Wonder?”.
To Bowie w posępnym wydaniu. Jak sam opisywał ten utwór: „jest pełen udręki i wyrzutów sumienia. Tak jak kiedy w pracy się nie układa, a dom nie jest już pełen ciepła. Nikogo nie potrzebujesz i nawet nie udajesz, że jest inaczej, i kończysz w takim stanie”. Styczeń w pigułce – chciałoby się dodać.
#10: Boy Harsher – Send Me a Vision / Country Girl Uncut, 2019 (Charlotte)
Czasami mówi się, że „prawdziwa sztuka” (czymkolwiek miałaby ona nie być) powstaje jedynie wskutek negatywnych emocji. Nigdy nie przepadałam za tym stwierdzeniem, bo trochę wyczuwam w nim szkodliwe banały pokroju „cierpienie uszlachetnia”. Jakby jednak na to nie patrzeć, równie banalne będzie stwierdzenie, że dużo sztuki z takich właśnie emocji się zrodziło.
Ileż piosenek powstało o szukaniu światełka w tunelu i nadziei na lepsze jutro, chyba nikt nie policzy. Oczywiście brzmi to bardzo dramatycznie i górnolotnie, i w taki też sposób można o tym opowiadać, ale ja generalnie lubię prostotę przekazu. Tak jak uważam „Lovesong” The Cure za najlepszy… lovesong, jaki znam, bo mówi wszystko, co potrzeba – tak uważam, że „Send Me a Vision” trafia w sedno bez jednego zbędnego słowa. Tekst brzmi trochę jak desperacka modlitwa do bliżej nieokreślonej siły wyższej: „Send me a vision, so I’m not alone…”. Jednocześnie jest podany przez Jae Matthews z typową dla niej nieco monotonną manierą. Automat perkusyjny w tle sprawia, że jak najbardziej da się do tego tańczyć, ale to dość ponury taniec. W dorobku Boy Harsher niewiele jest tak osobistych kawałków jak ten.
To wszystko okraszone jest teledyskiem inspirowanym „Niebem nad Berlinem” Wima Wendersa i jest to zdecydowanie jeden z moich ulubionych teledysków ever. Świetnie komponuje się z piosenką i równie dobrze składa hołd oryginałowi. Mimowolnie wspominam też koncert Boy Harsher nieco ponad dwa lata temu – fantastycznie było ten kawałek usłyszeć na żywo i trzymam kciuki, żeby w najbliższych latach okoliczności przyrody okazały się na tyle łaskawe, żebym miała jeszcze kiedyś szansę tego doświadczyć.
Chcesz być na bieżąco z naszymi dobrymi piosenkami? Polecamy śledzić playlistę, którą przygotowaliśmy.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy