Przez różne wydarzenia z mojego życia od lat uważałam dwójkę za swoją osobistą pechową liczbę. I choć nie jestem generalnie przesądną osobą, trudno było nie czuć pewnej obawy wobec tego, co przyniesie rok 2022. W momencie, kiedy stanowi on już zamknięty rozdział, mogę odetchnąć z ulgą – okazał się nie najgorszy, a poza tym przyniósł też dużo dobrej muzyki – zarówno w postaci nowych odkryć (które dominują na tej liście), jak i powrotów lubianych od dawna projektów.
Desire – Escape
Jeśli coś mam powiedzieć o tej płycie, to tyle, że kiedy zastanawiałam się nad napisaniem tego zestawienia i nad tym, czy w ogóle mi się chce, to myślałam sobie, że warto choćby po to, by ją w nim umieścić. Duet Megan Louise i Johnny’ego Jewela wydał w tym roku swój drugi album, na który fani musieli czekać aż dwanaście lat. I, jak się okazuje, warto było być cierpliwym. Z każdym kolejnym odsłuchem nie mogłam się od niego uwolnić coraz bardziej, a największa jego siła leży we wpadających w ucho kawałkach, takich jak „Zeros” (serio, spróbujcie nie nucić tego refrenu przez kolejny tydzień) czy „Ghosts”. I choć poza przebojowymi singlami jest na nim też kilka fillerów, to te pierwsze są tak dobre, że nie da się tego zepsuć.
Placebo – Never Let Me Go
O tegorocznym albumie Placebo pisałam więcej tutaj. Nawet jeśli ich październikowy koncert w Warszawie mógł odrobinę popsuć moje zdanie o zespole – a raczej nie tyle o zespole, co o samym Brianie – to płyta wciąż się broni i wciąż jest najlepszym, co ta kapela mogła wydać w AD 2022. To samo stare, dobre Placebo, choć może w trochę dojrzalszym wydaniu.
Mall Grab – What I Breathe
Debiutancka płyta australijskiego producenta Jordona Alexandra, która wyszła w odpowiednim momencie, żeby umilić mi czterogodzinny powrót z Offa i sprawdziła się do tego idealnie (a żeby było zabawniej, jeden z fajniejszych kawałków nosi tytuł „Intercity Relations”, więc to nie mógł być przypadek). Jeśli lubicie dobrą elektronikę i klipy, w których biega dużo piesiów – jesteście pod dobrym adresem.
Fontaines D.C. – Skinty Fia
To może być moja płyta roku. Do twórczości Irlandczyków najłatwiej przypiąć postpunkową łatkę, ale to jeden z tych przypadków, gdzie gatunkowe zaszufladkowanie jest kompletnie bezsensowne. Podobno członków zespołu zbliżyła miłość do poezji, a błyskotliwe teksty piosenek z zapadającymi w pamięć one-linerami jak najbardziej nakazują w to wierzyć. Album wypełniają zapadające w pamięć gitarowe kompozycje (momentami nasuwały mi skojarzenia z solową twórczością Rowlanda S. Howarda – „Bloomsday”), a wszystko uzupełnia momentami niemal zblazowany wokal Griana Chattena.
Patriarchy – The Unself
Patriarchy to projekt, któremu przewodzi Actually Huizenga (cytując wywiad z Vice’a: „Do you actually go by Actually? – Yeah, I do.”) – artystka, która poza muzyką zajmuje się też reżyserią i aktorstwem, a wcześniej nagrywała też muzykę jako po prostu Actually, krótko mówiąc – jej twórczość to przepastny rabbit hole. Ostatnia płyta Patriarchy to jednak najciekawsze, co zrobiła do tej pory. Tak jak w całej twórczości Actually, tematyka seksualności jest wszechobecna. Tu muszę powiedzieć, że ujmuje mnie kompletna bezpretensjonalność, z jaką Actually obchodzi się z tematem. Jakby kompletnie przecząc (w kontekście jej twórczości i tak trochę ironicznej) nazwie projektu, nie ma tu miejsca na żadne próby przypodobania się jakiemukolwiek męskiemu spojrzeniu, czy jakąś pruderyjną subtelność. Z taką konwencją łatwo przesadzić, ale w jej przypadku wychodzi to jakby kompletnie naturalnie i po prostu działa. I zanim ktokolwiek zarzuci tu tanią kontrowersję, to przede wszystkim jest to naprawdę po prostu świetna płyta, na której jest miejsce i na bardziej przebojowe kawałki, i nawet na ballady („Heat Lamps”).
Just Mustard – Heart Under
Jedno z moich tegorocznych odkryć, które pojawiło się niemal znikąd, za to w idealnym momencie. „Heart Under” to 45 minut przesterowanego, klimatycznego shoegaze’u, w którym nie brakuje też miejsca na chwytliwe refreny (jak w „Early”, które jest moim zdecydowanym faworytem) albo wręcz hipnotyczne utwory („I Am You”). Taka muzyka najbardziej pasuje mi jako soundtrack do upalnych, letnich dni i w takich warunkach właśnie towarzyszyła mi w tym roku – ale równie mocno polecam zapoznać się z nią teraz, może posłuży Wam za namiastkę lata w tym ponurym, zimowym okresie.
Baśnia – In Parts Messed Up
Druga płyta Baśni Lipińskiej, znacznie bardziej osobista i melancholijna od debiutu. Więcej o albumie pisałam tu. Prawdopodobnie jedyna pozycja w tym zestawieniu, na której są teksty w trzech językach.
Pencey Sloe – Neglect
Drugi album powstałej kilka lat temu francuskiej grupy dreampopowej. Jeśli pomyśleliście najpierw „co to w ogóle za nazwa?”, a potem że okładka tego albumu jest dziwna, to polecam zapoznać się z teledyskami grupy. Nie jestem nawet pewna, czy porównać to do grafik tworzonych przez sztuczną inteligencję, na których wszystko wygląda znajomo, ale niczego nie można rozpoznać, czy do prawdopodobnie najgorszego tripu na kwasie, jakiego można doświadczyć. Tak czy inaczej, taka estetyka to ciekawy wybór, bo wprowadza trochę niepokoju i swoistego creepy-factoru do muzyki, która czerpie pełnymi garściami z najlepszych dokonań shoegaze’u. Ciekawostka na zachętę: w kawałku „The Run” możemy usłyszeć muzyków z zespołów Alcest i Napalm Death – nie jest to bynajmniej wskazówka stylistyczna, ale za to jak najbardziej intrygujący crossover.
Winter Severity Index – Disgelo
Winter Severity Index to projekt, którego nie trzeba przedstawiać miłośnikom zimnej fali czerpiącej z najlepszych dokonań klasyków gatunku. Nowy album grupy nie przynosi żadnych zaskoczeń stylistycznych, ale z powodzeniem powtarza sprawdzoną formułę. Jest klimatycznie, jest zimno, czego chcieć więcej?
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy