O rany, ale mnie już męczy ta ejtisowa nostalgia. Nie zrozumcie mnie źle: też bardzo lubiłem tamtą estetykę i początkowo bardzo popierałem cały nurt. Jednak po falach nudnego synthwave’u i męczeniu „Stranger Things” na każdym kroku zostało mi tylko pytanie: ile można wałkować te same klisze bez żadnego kreatywnego przetworzenia? I wtedy wjeżdża Riki.
Pierwsza płyta Niff Nawor wyszła bardzo niedawno, bo w Walentynki zeszłego roku i właśnie za sprawą tego, kiedy się ukazała, kojarzy mi się dość specyficznie. Był to bowiem jeden z ostatnich momentów przed końcem świata, a debiutancki krążek Riki towarzyszył mi przez całe pandemiczne szaleństwo, lockdownowe hulanki i późniejsze postapokalipsie. Gdybym miał wybierać, byłaby to prawdopodobnie moja płyta roku 2020 i wciąż nie zdążyłem się nią znudzić, a tu proszę, już kolejne dzieło.
Poprzedni album stanowił wyrazistą deklarację artystyczną. Jeśli dostałbym go od kogoś z rekomendacją w stylu „stary, ale odkopałem zapomniany diament z lat osiemdziesiątych”, uwierzyłbym bez zawahania. Były tam i mroczniejsze transy, i zwiewne melodie rodem z italo disco. Nowofalową wrażliwość podkreślała okładka, a jeszcze dalej w swoim artystycznym szaleństwie Riki szła w teledyskach. Co można zrobić z tak dobrze rozpoczętą karierą? Pewnie nikt by się nie obraził, gdyby Nawor obrała bezpieczną drogę i nagrała nam po prostu więcej tego samego.
Ale Riki wolała ścieżkę filmowego „Aliena” i po „Ósmym pasażerze Nostromo” zafundowała nam „Decydujące starcie”.
Klip do „Marigold” nie pozostawiał wątpliwości, że artystce wystarczyło półtora roku, by wyjechać do nas z największymi działami. Jeśli jej debiut stanowił kameralną, nieco chałupniczą produkcję, tak „Gold” jest pełnokrwistym, synthpopowym blockbusterem. Gdy dodamy do tego fakt, że całość powstawała w Kalifornii pod bacznym okiem Josha Eustisa (Telefon Tel Aviv, The Black Queen czy Sons of Magdalene), skojarzenia z tą nieszczęsną ejtisową nostalgią nasuną się same. No ale właśnie nie, Riki wcale nie stała się kolejną diwą synthwave’u, a „Gold” pod pewnymi względami jest jeszcze kameralniejsze i bardziej nastrojowe od poprzedniej płyty.
Noga sama chodzi przy kawałkach „Marigold” czy „Viktor”, a „Lo” spełnia wszelkie warunki idealnego otwieracza, który tylko zachęca do zapętlania albumu. Ale o jego sile świadczą te intymniejsze kompozycje, na czele z „It’s No Secret”. Dubowa pościelówa z anielskim falsetem w refrenie i nieśmiałym saksofonem w tle? Tego się nikt nie spodziewał. Bardziej konwencjonalnie jest w finałowym „Florence & Selena”, gdzie z kolei całą robotę robi bezprogowy bas. To jedna z piękniejszych piosenek, jakie słyszałem w tym roku.
Koniecznie sprawdźcie ją razem z teledyskiem (tak, to jest autentyczne Porsche 914 należące do Riki).
Wciąż na każdym kroku czuć, że Niff Nawor ma pomysł na siebie i coraz odważniej go realizuje, jak na prawdziwą artystkę przystało. Tak naprawdę „Gold” ma tylko jeden zgrzyt w postaci coveru „Porque Te Vas”. Interpretacja sama w sobie jest w porządku, ale wyraźnie odstaje od reszty materiału. Można było spokojnie zachować ją na b-side singla. Ale rozumiem, że to także część artystycznego świata Riki (w wywiadzie zdradziła, że wychowała się przy tym szlagierze) i w dalszym ciągu przyjmuję zaproszenie do tego świata bez najmniejszych oporów.
Nie zdziwię się, jeśli – podobnie jak w przypadku „Alienów” – fani Riki będą się spierać o wyższość jednej płyty nad drugą. Osobiście niby zawsze byłem w drużynie „Ósmego pasażera Nostromo”, ale w tym przypadku nie jestem w stanie zająć tak zdecydowanego stanowiska.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy