Igorrr – Hallelujah

10s, płyty Autor: Danny Neroese lip 05, 2014 1 komentarz

Z rozmów przeprowadzanych z założycielem tej strony (czyli Ray’em) dowiedziałem się, że przejawia on niezdrową wręcz fascynację czteronożnymi przedstawicielami rodziny kotowatych, zwanych potocznie kotami. Nie zrozumcie mnie źle – lubię małe kotki, mało tego: kiedyś opiekowałem się takim przez jakiś czas (jednakże nikt nie uprzedził mnie, że ów kociak rzuca się na wszystko co swobodnie dynda – skutecznie więc oduczył mnie chodzenia nago po mieszkaniu). Ale dość dziś o kotach, gdyż to nie one są jednym ze składników muzykowania dziś omawianego. Dzisiejszą gwiazdą jest Patrick. Kim jest Patrick? To… Kura. Tak, to nie pomyłka – to najzwyklejsza w świecie kura, taka z dziobem, skrzydłami i kuprem. Ten ptak może okazać się gwiazdą muzyki eksperymentalnej, gwiazdą, która przyćmi inne znane zwierzęta!

No dobrze, z tym ostatnim pewnie trochę przesadziłem, aczkolwiek mogę w pełni zaświadczyć, że Patrick jest gwiazdą albumu „Hallelujah”, którego to podjął się francuski (tak, wiem, znowu bagietkarze) twórca Gautier Serre, ukrywający się pod pseudonimem Igorrr. Jego przygody z muzyką zaczęły się już w 2006 roku. Od tego czasu w miarę regularnie wydaje albumy i udziela się w innych projektach, jednakże największą sławę przyniósł mu wydany w 2010 roku album „Nostril”, który przez Les Inrockuptibles (francuski magazyn głównie traktujący o muzyce indie) został uznany za jeden z najważniejszych albumów w historii muzyki metalowo-elektronicznej, zaraz obok twórczości Marilyna Mansona, Ministry oraz Nine Inch Nails. Lecz nie mowa dziś będzie o „Nostril”, a o „Hallelujah” z 2012 roku.

Dokładna data wydania nie jest przypadkowa – na 21 grudnia był przewidywany koniec świata. No i to tyle jeżeli chodzi o symbolikę liczb, gdyż nie ona nas interesuje. To, co sprawiło, że ten album mnie urzekł, to sama jego oryginalność i wariactwo. Wiem, iż często powtarzam te słowa w mych tekstach, ale czasem po prostu inaczej się nie da, bo jak nazwać muzykę, która jest połączeniem grindcore’u, death metalu, breakcore’u, trip hopu i… Twórczości barokowej? O tak, wyobraźcie sobie srogie grindcore’oew riffy przeplatane połamaną perkusją, podlane sosem barokowym i wymieszane z operowym śpiewaniem – brzmi obłędnie, prawda? I to nie przesada, gdyż wszystko to znajdziemy w tym jednym, jedenastościeżkowym wydawnictwie.

W ciągu tych 39 minut nasze uszy są wręcz bombardowane wizją muzyki tego łysego pana i to w tak perfidny, wrednie przyjemny sposób, że to wręcz nie do opisania. Słuchając utworów Igorrra, mamy wrażenie, jakby pochodziły ze snu schizofremika – to piękne i niesamowite. I zwariowane. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas odsłuchiwania, me uszy uraczył dźwięk… Odkurzacza. Co prawda przez krótką chwilę, ale zawsze. Nic to jednak w porównaniu do Patricka – pupila Gautiera. Ta kura ma talent – inaczej się tego nazwać nie da! Minusem jest to, że pojawia się tylko w jednym utworze, lecz potwierdza to szaleństwo i oryginalność tego wydawnictwa. Znajdziemy tu… Wiele.

Pamiętacie jak mówiłem o Chrysalide, że znajdziemy w ich twórczości wręcz wszystko? Tutaj nie jest inaczej. Co prawda stylistycznie obydwa projekty diametralnie różnią się od siebie, ale to przecież cudownie! Są inne – i ta inność sprawia, że och muzyka nie przestanie zadziwiać rasy ludzkiej przez dłuuuugi czas. Tak jak i mnie. Dzięki komuś takiemu jak Igorrr codziennie zastanawiam się, czy znajdę coś, co muzycznie znowu mnie zaskoczy i sprawi, że otworzę usta ze zdziwienia, mówiąc zaraz po tym „Moja chcieć więcej!”. Do niedawna nie przypuszczałem, że można połączyć breakcore z muzyką barokową (swoją drogą – Gautier uznaje swą muzykę za „baroquecore”), że death metal nie może współgrać z kurą i operowym głosem, że grindcore’owe growle nie będą pasować do saksofonu i akordeonu. Jakże się myliłem – i pomylę się jeszcze nie raz.

To już koniec swoistego triathlonu z krajem francuskim. Przyznam, że była to wyjątkowo udana podróż, zaś „Hallelujah” uznaję za perfekcyjne wręcz zwieńczenie tej wycieczki. Igorrr jest zaskoczeniem, totalnym zaskoczeniem, które po pierwszym przesłuchaniu wbiło mnie w fotel i długo nie pozwalało o nim zapomnieć. Z chęcią wracam do wizji muzycznej Serre’a i nie mogę się wręcz doczekać, cóż nowego odkryję w jego twórczości. Bo pomimo zawarcia znajomości, jest dla mnie nadal całkowicie nieodkryta.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

1 komentarz

  1. yanek pisze:

    tout petit moineau to obłęd w czystej postaci.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *