Britpop to przede wszystkim niezobowiązujące, postbeatlesowskie pioseneczki. Wiemy. W połowie lat dziewięćdziesiątych Blur śpiewał sobie o tym, że zawsze powinieneś mieć kogoś, kogo będziesz darzył prawdziwym uczuciem, Suede przekonywali, że są świniami, a Oasis… Chyba nie ma nawet co wspominać, bo do dziś każda szanująca się stacja radiowa ma na swojej playliście „Wonderwall”. Ale w 1997 roku wszyscy już się tym zaczynali nudzić.
Nawet Blur zaproponował w końcu nieco odważniejszy krążek, przewrotnie zatytułowany zresztą „Blur”. Mimo to sprzedawał się wciąż znakomicie, ale to właśnie dzisiejsi bohaterowie zepchnęli go z pierwszego miejsca brytyjskiej listy sprzedaży swoim debiutanckim „Attack of the Grey Lantern”. Był to dziwaczny quasi concept album o tytułowej Szarej Latarni – superbohaterze, który zaprowadza porządek w zdegenerowanej, angielskiej wiosce. Brzmi dziwnie?
Spokojnie, wydany rok później „Six”, którym się dziś zajmiemy, jest jeszcze dziwniejszy.
Jest taki stary dowcip, którego nie będę przytaczał w całości, bo jest dość długi (możecie sobie go sprawdzić tutaj), ale jego głównym motywem jest właśnie „sześć”. I gdyby nie konotacje polityczne, które jasno zdradzają datę i miejsce jego powstania, poważnie zastanawiałbym się, czy Paul Draper nie nazwał drugiego krążka swojej kapeli właśnie „Sześć”, żeby do niego nawiązać. Bo w kłączu (zapewne jeszcze o nim nie słyszałeś), jakie tworzy ten album, jest miejsce na absolutnie wszystko. Żeby nie być gołosłownym: pretensjonalna okładka w stylu progresywnych dinozaurów, operowy przerywnik z podniosłym monologiem (wygłoszonym przez Toma Bakera – czwartego Doctora Who), odwołania do scjentologii, Markiza de Sade’a i „Kubusia Puchatka” (na ogół w ramach jednego kawałka)…
Każda piosenka ma co najmniej dwie kompletnie odmienne części. Gatunkowo mieszają się tu britpopowe melodie z chwytliwymi refrenami, postrockowa przestrzeń, sample Czajkowskiego, psychodeliczne zagrywki Pink Floydów… Już łapiecie klimat? „Six” to dzieło szaleńca, ale przecież nie od dziś wiadomo, że szaleńcy to najwięksi geniusze. A może po prostu wers My chemist is the only friend that I’ve got należy traktować poważniej niż sugerowałby pastiszowo-absurdalny charakter tego albumu.
Bardzo ciężko będzie opisać zawartość tego krążka.
Zacznę może od początku, żeby Wam pokazać w pełnej krasie, jacy z Mansunów spryciarze. Tytułowy „Six” to ośmiominutowa suita, rozpoczynająca się od spokojnego fortepianowego wstępu, który prowadzi do opartej na basowym motywie piosenki z całkiem nośnym refrenem. Po niespełna dwóch minutach przechodzimy przez kosmiczne interludium, które prowadzi do bardziej zdecydowanej, gitarowej części z niemalże punkową perkusją. Po minucie znowu wyciszenie i fragment bardziej progresywny z psychodelicznymi efektami i echami wokalu gdzieś w tle.
Piąta minuta: znowu jazda na całego. Minuta szósta: wracamy do śpiewnego bridge’a z jakże życiowym Life is a compromise anyway. I znowu zwrotka na melodię, którą już mogliśmy przez ten czas zapomnieć, i powrót do nośnego refrenu. Britpop progresywny, chciałoby się rzec, ale jeśli nie macie ochoty na takie szaleństwa, proszę bardzo. Mansuni przycięli „Six” na potrzeby singla do najchwytliwszych części, zremiksowali, dograli klawisze i stworzyli materiał na hit. A najlepsze w tym jest to, że obie wersje są równie przekonujące i nawet singlowy edit nie sprawia wcale wrażenia komercyjnego kastrata.
Podobny zabieg spotkał zamykającą album, równie rozbudowaną „Being a Girl” oraz „Legacy”.
W nim już jednak było mniej do wycinania, bo to od początku była przebojowa kompozycja, pasująca jeszcze na poprzednią płytę. Mamy tu trochę takich piosenek, np. „Negative” – tylko cztery minuty i ewidentnie singlowy potencjał. Ale krótki czas trwania jeszcze o niczym nie przesądza, bo są tu miniatury jak „Fall Out”. To właśnie tu fragment „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego miesza się z gitarowym jazgotem, progresywnymi jazdami (w tym z „telefonicznym” wokalem, który tak uwielbia Steven Wilson) i zapowiedzią motywu przewodniego „Legacy”. No i jest oczywiście narkotykowa oda do farmaceuty w postaci „Serotonin”. A pomiędzy tym wszystkim „Inverse Midas”. Dwie minuty fortepianowych emocji z nastrojowym wokalem Drapera.
Ale o sile „Six” stanowią przede wszystkim rozbudowane kawałki z długimi partiami instrumentalnymi jak hipnotyzujący „Shotgun”. Prawie dziesięciominutowy „Cancer”: industrialne walce, nastrojowe wyciszenia, gitary toczące utwór niczym tytułowy nowotwór, piękny fragment na fortepianie (oczywiście znów zabity w końcu przez efekty) i przestrzenna część z tragicznym śpiewem Drapera, który skarży się, że został emocjonalnie zgwałcony przez Jezusa. Bo przecież nie mogłoby być zrytego, postmodernistycznego concept albumu bez odwołań do religii.
Dostaje się też najpopularniejszej religii XX wieku, czyli telewizji.
„Television” to znowu przeszło osiem minut, choć tym razem bez takich szaleństw ze zmianami motywów. To wręcz dość jednostajny kawałek, choć niepozbawiony kolejnych progresywnych patentów: wielogłosy, partie falsetowe, dialogi wokalisty z samym sobą… Bo przecież telewizja pozwala zapomnieć o wszystkich problemach, a dokumenty na Sky News są najlepsze. O tekstach na „Six” jeszcze ciężej coś powiedzieć. Nie są to już jawne jaja jak na „Attack of the Grey Lantern”, są tu wersy, zdaje się, poważniejsze, choć też ciężko stwierdzić, na ile w tym pozy i kuksańców w stronę progrockowców czy awangardowców.
W chwili premiery „Six” wyśmiewano. Że to powrót do starych narzędzi, że takie grzebanie w progresywnych kliszach jest bez sensu, że to wszystko archaizmy, głupota i pompatyczny żal, a prawdziwą rewolucję robią Radiohead ze swoim „OK Computer”. Chyba mieli w tym trochę racji, bo to w końcu o Radiogłowych dziś wszyscy pamiętają. Mansun utknął w mrokach zapomnienia, a to na pewno niesprawiedliwe i smutne. „Six” jest absurdalne, szalone i tak poważne… Że aż właśnie niepoważne. Genialne i niesłuchalne zarazem. Kojące i odrzucające. No i nie zapominajmy, że jeśli chcemy wiązać Mansun z britpopem, to w jednym utworze z tego krążka jest więcej pomysłów niż w całym tym nurcie razem wziętym.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
my u siebie pochyliliśmy się nad całą dyskografią geniuszy z Mansun, zapraszamy do lektury http://goldsoundz.pl/mansun/
Fajny tekst, krzewienia Mansun nigdy za wiele 🙂