Solaris – Nostradamus: Book of Prophecies

90s, płyty Autor: rajmund gru 21, 2015 Brak komentarzy

XXI wiek zapisuje się na razie w podręcznikach do historii jako apogeum zagrożeń terrorystycznych. Zalewają nas fale uchodźców, światu grozi nieugięty kalifat, po zamachu w klubie Bataclan strach już nawet chodzić na koncerty. Co z tym będzie dalej? Z odpowiedziami przychodzi Nostradamus.

Francuski lekarz, astrolog, matematyk i okultysta (w skrócie: typowy człowiek oświecenia, wyprzedzający swoją epokę) to postać bez dwóch zdań fascynująca. Zasłynął serią tetrastychów, w której opisywał wszelkie najgorsze możliwe katastrofy i plagi, które zaleją Ziemię. Ich najważniejszym motywem jest widmo inwazji Islamu na całą Europę, co brzmi szczególnie chwytliwie w obliczu dzisiejszych wydarzeń. Pamiętajmy jednak, że XVI-XVII wiek stał przed podobnym zagrożeniem, tyle że zamiast terrorystów mieliśmy rosnące w siłę Imperium Osmańskie. Według wielu historyków (szczególnie polskich) Islam zalałby Europę już wtedy, gdyby nie osławiony 12 września 1683 roku, kiedy to Jan III Sobieski rozgromił Turków pod Wiedniem. Aż chciałoby się spytać: gdzie taki Sobieski jest dzisiaj?

Przepowiednie Michela de Nostredame’a budzą wielkie emocje, sugerowałbym jednak trzymać do nich zdrowy dystans. Sami widzicie, że gość pisał przede wszystkim o swoich czasach, a złudzenie, że ile to nie przewidział odnośnie współczesnych wydarzeń, bierze się stąd, że historia – zgodnie z popularnym przysłowiem – lubi się powtarzać. Dość jednak tych akademickich dywagacji, dziś skupimy się na Nostradamusie w zupełnie innym wydaniu. Przepowiednie przepowiedniami, nie mam nic przeciwko, póki będą stanowić inspiracje dla kolejnych pokoleń – a w ich efekcie otrzymamy tak dobre płyty jak opisywane dziś dzieło węgierskiego Solaris.

Jeśli nazwa tej grupy kojarzy Wam się z klasyczną powieścią Stanisława Lema – bingo! Węgrzy są wielkimi pasjonatami science fiction i już swoim debiutanckim krążkiem „The Martian Chronicles” złożyli hołd kolejnemu pisarzowi, Rayowi Bradbury’emu. Późniejsze losy zespołu obfitowały w liczne zawirowania, których efektem była dość skąpa dyskografia. Grupa za to sporo koncertowała i to właśnie jeden z występów – konkretnie na Progfeście w Los Angeles w 1996 roku – położył podwaliny pod powstanie nowego dzieła.

Solaris zdecydował się wtedy na serio reaktywować i wejść do studia, aby zarejestrować nowy materiał. Niestety, w międzyczasie zmarł gitarzysta zespołu, Cziglan Istvan. „Nostradamus” dedykowany jest jego pamięci. Powstał rozbudowany concept album, który spokojnie można nazwać najwybitniejszym osiągnięciem w karierze Węgrów. Jeśli ktoś z Was obawia się bariery językowej (w końcu to concept album, wypadałoby rozumieć warstwę słowną), spieszę z wyjaśnieniem. „Nostradamus: Book of Prophecies” to praktycznie płyta instrumentalna, a jeśli już pojawiają się jakieś słowa, są to chóralne zaśpiewy po łacinie. Obstawiam, że wciąż macie większe szanse na zrozumienie łaciny niż węgierskiego.

Jeśli chodzi o muzykę… No cóż. Wyobraźcie sobie melodyjny rock progresywny spod znaku Camela czy Hawkwind. Doprawcie sporą łychą Jethro Tull, bo fletu jest tu co niemiara. Całość wymieszajcie z… Enigmą. W końcu już sama tematyka przepowiedni Nostradamusa ciągnie w stronę new age’u, a wysmakowanej elektroniki jest tu istne zatrzęsienie. Jeśli boicie się, że wygrzebałem Wam jakieś egzotyczne Dream Theater, w którym każdy z 10 muzyków musi mieć swoje 5 minut utworu, aby dokonać aktu zdehumanizowanej masturbacji na własnym instrumencie, to odpalcie sobie poniższy fragment i na drugi raz już nie bójcie mi się zaufać:

Podlinkowałem Wam poszatkowany radiowy edit, ale to taka idealna piguła, żeby każdego od razu zachęcić. Jak połkniecie bakcyla, z pewnością będziecie chcieli wysłuchać pełnej, trzyczęściowej wersji tytułowej suity „Book of Prophecies”. Co tu się nie dzieje: patetyczne chóry, wschodnie flety, schizowa drumla, narastający kosmiczny klawisz… A w tym wszystkim nagle okazuje się, że maksyma non omnis moriar doskonale pasuje do wpadającego w ucho refrenu. Już czujecie, z jak oryginalnym projektem macie do czynienia?

Muzycy Solaris wzięli od Nostradamusa to, co im akurat pasowało – do jego czterowersowych wierszy podeszli z wielką swobodą i wcale nie zależało im na rozpatrywaniu, czy słowa Francuza są faktycznie przepowiedniami przyszłości. Potraktowali je po prostu jako figurę stylistyczną i w takiej formie wszystko złożyło się w sensowną, acz zróżnicowaną całość. Druga wielka suita tutaj, „The Moment of Truth”, uderza już w zupełnie inne klimaty, opierając się na wspomaganej fletem gitarze i dodając urokliwe, saksofonowe intro.

Motyw z głównej suity powraca co jakiś czas w zmienionej aranżacji, co szczególnie słychać w „Wargames”. Tutaj wychodzi też jednak, że Węgrzy mieli talent po prostu do przebojowych melodii. Nawet w tych najbardziej rozbudowanych utworach – jak „The Duel” – słuchacz nie traci wątku i podąża za zgrabnie splataną przez wszystkie instrumenty kompozycją. Przy czym większość z prezentowanych w tym kalejdoskopie motywów wpada w ucho i nie nudzi – nawet jeśli to tylko solówka na basie.

Sięgam więc po moją kryształową kulę i widzę w niej, że jeśli wcześniej nie znaliście tej płyty, to macie już czego słuchać na końcówkę roku. A jeśli już wcześniej wpadała na Waszą playlistę, na pewno z chęcią ją sobie odświeżycie. Tak jak ja to zrobiłem na potrzeby tego tekstu.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *