Chwilę zajęło mi przekonanie się do „Another Eternity”, drugiej płyty Purity Ring. Choć zapętlam ją co jakiś czas od marca, długo pomijałem pierwsze trzy utwory. Jednak po koncercie w warszawskiej Proximie nie mam już żadnych wątpliwości. Wszystko jest na swoim miejscu.
Zacznijmy od tego, że od początku nieco obawiałem się o ten wieczór – szczególnie że wiedziałem, iż będzie to dla mnie jedna z najważniejszych imprez roku. Wszystko przez Proximę, która nie należy do największych lokali, również z nagłośnieniem różnie w niej bywa. W przypadku kanadyjskiego duetu pozostawało to nie bez znaczenia, bo jednym z najważniejszych wyróżników jego występów pozostaje charakterystyczna oprawa sceniczna. Jak się to wszystko zmieści na maciupką scenę przy Żwirki i Wigury, gdzie nieraz brakowało już miejsca dla co bardziej rozbudowanych składów? Ano jakoś się zmieściło – i zrobiło wielkie wrażenie. A nawet odpowiednio zabrzmiało.
Jeśli ktoś nie sprawdzał nigdy koncertów Purity Ring na YouTubie, już spieszę z wyjaśnieniami. Zespół słynie z przyozdabiania sceny rozmaitymi światełkami, na czele z wielkimi lampionami, które ustawione są wokół stanowiska Corina Roddicka. Sposób działania tych lampionów jest absolutnie genialny w swojej prostocie, będąc jednocześnie szalenie oryginalnym urozmaiceniem występów. Gdyby nie one, pewnie mielibyśmy do czynienia z klasyczną sytuacją w stylu „pani śpiewa na żywo, pan puszcza kawałki z MacBooka”. Jednak gdy lampiony zapalają się idealnie w rytm motywów poszczególnych utworów pod wpływem „czarodziejskiej różdżki” Roddicka, mamy wrażenie, jakbyśmy obcowali z prawdziwą magią.
Ale ta prawdziwa magia to dopiero sama muzyka duetu. Jak nietrudno się domyślić, Purity Ring skupili się na materiale ze swojej ostatniej płyty – zagrali wszystkie kawałki. „Stranger Than Earth” okazało się doskonałym otwieraczem, choć już od pierwszego refrenu było wiadomo, że wbrew słowom Megan pobierzemy tego wieczora wiele lekcji z magii. „Heartsigh”, jeden z tych kawałków, przy których niegdyś zgrzytały mi zęby, przekonał mnie, że w głośnym, przepełnionym energią wydaniu na żywo nawet te fragmenty mnie zauroczą. Szybko potwierdziły to „Push Pull” i „Bodyache”, którego refren – nomen omen – koncertowo poderwał publiczność.
Skoro tak wypadły najmniej lubiane przeze mnie fragmenty „Another Eternity”, to jakie wrażenie musiały na mnie zrobić te najlepsze momenty? No cóż: wielkie. „Repetition” bujało aż miło, że tylko się chciało zapętlić ten moment. Megan nawet odtworzyła na scenie swoje dodatkowe partie pod koniec, na płycie wzmocnione autotune’em. To w ogóle świetna okazja, by pochwalić jej możliwości wokalne: dziewczyna wzrusza na żywo jeszcze bardziej niż na płycie. Zaraz po „Repetition” rozłożyła mnie na łopatki „Obedear” – to w końcu po tej piosence ją pokochałem. A w Proximie, jeszcze przy tym perfekcyjnie zsynchronizowanym przedstawieniu świetlnym… Po prostu magia.
Pamiętacie, jak się rozpływałem w mojej recenzji nad „Flood on the Floor”? Na żywo ten kawałek dopiero miecie! Ale nie samymi bangerami człowiek żyje – zaraz po nim Megan zabrała nas w bardziej refleksyjny nastrój cudnym „Stillness in Woe”. Przy okazji ściągnęła na scenę kolejny świetlny „instrument” – nawet nie bardzo wiem, jak go opisać. Najlepiej zobaczcie sobie na innym wideo. Żeby nie było, oczywiście były też klasyki z „Shrines”: „Crawlersout”, „Fineshrine” czy „Belispeak”. Po tym wieczorze nie mam jednak wątpliwości: „Another Eternity” > debiut.
W ramach zakulisowych ciekawostek: Megan przyznała, że koncerty w tej części Europy są najlepsze, a polska publiczność zrobiła na niej niesamowite wrażenie. Możemy więc chyba liczyć, że Purity Ring prędko do nas wróci. Na razie jednak pozostaje czekać na kolejne teledyski z drugiej płyty zespołu. Pierwszy z nich ma zostać udostępniony już wkrótce!
Podsumowując, wieczór z Megan i Corinem był niesamowitym przeżyciem i jeśli ktoś go z jakichś przyczyn odpuścił, to przykro mi go dobijać, no ale tak: przegrał życie. To dla mnie ostateczny argument, że Purity Ring jest szalenie ciekawym projektem z autentycznym pomysłem na siebie. Żeby go w pełni docenić, trzeba go doświadczyć na żywo.
Aż chciałoby się – zgodnie z zagranym na koniec, moim ulubionym „Begin Again” – zacząć jeszcze raz. No ale do niektórych rzeczy powrotu po prostu nie ma. Pozostaje patrzeć w płomień.
Fotograficzną magię jak zwykle odprawił niezastąpiony szaman obiektywu, Radek Zawadzki – więcej zdjęć na jego stronie.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
teledysk do Begin Again już się pojawił 😉
Tak, i jest świetny – ale Megan mówiła, że będą kolejne 🙂