Wovenhand to David Eugene Edwards. Szczery, skromny, uduchowiony artysta, który w wyjątkowo nienachalny sposób raczy słuchacza swoją muzyką. Jego własną próbą komunikacji ze Stwórcą towarzyszącym mu od najmłodszych lat. „Refractory Obdurate”, najnowsza płyta w jego dorobku, wywołuje na początku jedną emocję: zaskoczenie. Co się stało z balladami roztapiającymi nawet najodporniejsze serca? Gdzie się podział znak rozpoznawczy w postaci niepowtarzalnego, 127-letniego mandolino-banjo? Gdzie atmosfera wprowadzająca słuchacza w iście szamański trans?
Należy przeboleć fakt, że drugiego „Consider the Birds” czy „The Threshingfloor” nie będzie. Zespoły ewoluują, choćby ich sympatycy nie wiadomo jak bardzo chcieli usłyszeć na kolejnych albumach to samo, tylko w odrobinę innej odsłonie. Nikt jednak nie był przygotowany na kompletnie inną formę. Niewiele płyt dziś zachwyca od pierwszego odsłuchu, dlatego nowy Wovenhand potrzebował drugiego podejścia. Za trzecim strzała Amora nie spudłowała. Wystarczyło dać się ponieść energii, która porywa słuchacza swym pędem w taki sposób, że nie zdąży się zorientować, co w niego trafiło.
Rewolucja zaczęła się już na poprzednim albumie, „The Laughing Stalk” z 2012 roku. Przed jego premierą ekipa zapowiedziała swój pierwszy koncert w Polsce i szczęka opadła mi do ziemi, gdy wybór padł na moje rodzinne miasto, Białystok. Szok numer jeden, bo gdzież lecieć zza oceanu na pierwszy koncert w obcym kraju do miejscowości, gdzie rzadko kto zagląda spoza obrębu województwa. Nie wiedzieli, na co się piszą, ale ja byłam w siódmym niebie. Góra nie musiała iść do Mahometa, epokowa chwila.
Koncert odbył się w ramach pierwszej odsłony folkowego Halfway Festival. Tam można było ujrzeć i usłyszeć istną metamorfozę. Czekając w podnieceniu na Amerykanów zastanawiałam się tylko, kiedy wniosą na scenę główne stanowisko dowodzenia wokalisty, czyli stołeczek. O dziwo, nic takiego nie nastąpiło. Jak to… Edwards zagra… na STOJĄCO? To był szok numer dwa. Gdy koncert się rozpoczął, zalała nas potężna fala dźwięku (szok numer trzy). Było głośno, gitarowo, wszystko huczało i buczało, a ichniejszy nagłośnieniowiec nie popisał się dostosowaniem do warunków amfiteatru. A miało być tak pięknie. Nie zrozumcie mnie źle, miałam oczy wlepione w Davida jak w proroka i sama jego obecność na mojej ziemi rekompensowała tę ścianę dźwięku, którą nam zaserwowali. Niesłyszane wcześniej numery z „The Laughing Stalk” (a była ich prawie połowa) próbowały się przez nią przedostać, ale wokal zlewał się w jeden, niezrozumiały szum komunikacyjny.
W rezultacie nikt nie miał pojęcia, co Edwards stara się nam przekazać przez swój retro mikrofon nakładający dodatkowo efekt szumiącego głosu radiowego (zabieg wykorzystany w prawie każdym utworze z tegorocznej płyty). To jednak nie było ważne. Kto znał teksty pozostałych utworów, ten ma co wspominać. Wisienką na torcie było akustyczne wykonanie „His Rest”. W takim wydaniu każdy spodziewał się usłyszeć zespół od początku, w zamian trzeba było się oswoić z nowym podejściem muzyków. David skwitował, że są teraz „fuckin’ rock band” i póki co konsekwentnie rozwijają się w tym kierunku, czego dowodem jest ich najnowsze dzieło, „Refractory Obdurate”.
Pierwszy numer, „Corsicana Clip”, zaczyna się typowo countrowym rytmem perkusyjnym. Wydawałoby się, że wita nas stary, dobry Wovenhand. Melodyjne brzmienie gitar idealnie współgra z Edwardsowym wokalem wydobywającym się gdzieś z oddali, z którym aż chce się podśpiewywać przy najwyższych notach. W połowie kawałka następuje jednak załamanie, słyszymy w tle nałożone na siebie zniekształcone dźwięki i zaczyna się nowa, agresywniejsza muzycznie odsłona, zwiastująca przewrót, którego nikt się nie spodziewał. „Masonic Youth” ze swym energetycznym wydźwiękiem wprowadza słuchacza w błogostan.
Końcówka jednak zrzuca nas z krzeseł. Galop przechodzi w cwał, 22 sekundy zabójczego tempa. Mosh pit na koncertach gwarantowany. Ewenement w historii brzmień tego zespołu, a będzie tego więcej. Odetchnąć można przy spokojniejszym, kojącym „King David” i „The Refractory”. „Field Of Hedon” ponownie stawia nas na nogi, które same rwą się do podrygów, od niedawna na stałe znajdujących się w choreografii ruchów scenicznych Edwardsa. „Obdurate Obscura” zaś przenosi nas w czasie do jego wcześniejszych dokonań, których łaknęło tak wielu z nas.
Niesamowicie mocne, żywiołowe i wielopoziomowe brzmienie może być zasługą współpracy z wytwórnią Deathwish Inc., której założycielem jest Jacob Bannon – frontman grupy Converge, przedstawicieli sceny hardcore/metalcore. Tą płytą zespół może dotrzeć do nowej grupy odbiorców, ci z kolei zdziwią się po sięgnięciu do chociażby „Mosaic”. Choć nie, wcześniej Marduk przetarł szlak zagubionym, coverując „Oil On Panel” i trzeba przyznać, że wyszło im wybornie. W zasadzie powinniśmy być wdzięczni za to, że Edwards zaczął się uzewnętrzniać muzycznie: wpierw za sprawą soczystego southern gothic country z 16 Horsepower, przeobrażając się płynnie w szamańsko folkowe alt-country z Wovenhand i dopiero na dwóch ostatnich albumach prezentuje ostrzejszą, rockową naturę.
Przy pierwszym odsłuchu wszechogarniające zdziwienie nie pozwoliło mi docenić nowo obranego kierunku. Nieustanna myśl, że to nie tak powinno brzmieć, została na szczęście wyparta z umysłu, zastąpiona podziwem. Zespół umiejętnie połączył przesterowane gitary i wokale z kwintesencją swojego specyficznego, folkowego brzmienia. Nie pozostaje teraz nic innego jak czekać na ponowne odwiedziny Davida, rozkoszując się do tego czasu kolejnym, genialnym i niesamowicie spójnym albumem w jego dorobku.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy