Ogólnie rzecz biorąc lubię industrial rock. Zwłaszcza jeżeli jest dobry i nie jest z Turcji (a istnieje taki, nie polecam). Jednak z nim to jest taka sprawa, że albo brzmi jak żaden inny, albo brzmi jak Nine Inch Nails, którego nie darzę za bardzo sympatią. Wniosek? Zazwyczaj hejtuję każdy industrial rock oparty na brzmieniu NIИ . Są jednak wyjątki.
Nie jest ich wiele – mogę je raptem zliczyć na palcach jednej stopy (jak przypadło na niemainstreamowy blog, używamy niemainstreamowych określeń i powiedzeń). Tak więc jak sami widzicie, nie jest to zbyt imponująca liczba. Mniejsza z tym. Pora przedstawić Wam jeden z bardziej trawionych przeze mnie „rocków przemysłowych” o nazwie identycznej jak jeden z pierwiastków. Konkretnie ten o symbolu „S”, czyli Sulpher. Prawdopodobnie możecie kojarzyć ten brytyjski band, bo to oni odpowiadają za brzmienie Numanowego „Pure”. Jeżeli zaś słuchaliście albumu „Hybrid”, to właśnie tam znajdziecie cztery utwory „przerobione” przez Sulpher (tak konkretnie to chodzi o „Bleed”, „Torn”, „Dominion Day” i „Down in the park”). Jeżeli mam być szczery, to właśnie przez tę kompilację ich poznałem. Tak jakoś mnie wtedy ruszyło – przecież te kawałki nie brzmią ani jak stary Numan, ani jak ten nowy. O co więc chodzi? Szybkie spojrzenie na Wikipedię i wszystko wiadomo.
No dobra, dobra, ale jak to dokładnie z tym Sulpherem jest? Według danych podawanych prawie wszędzie, jest to kapela założona przez trzy osoby z Wielkiej Brytanii – tajemniczego Montiego, który uderza w bębny i zajmuje się elektroniką, Muda – basisty koncertowego oraz Roba Hollidaya, którego to zadaniem było wydzierać się do mikrofonu i nagrywać gitary. Ten ostatni szerzej zaistniał na scenie w takich kapelach jak Marilyn Manson czy The Prodigy. Niejednokrotnie też występował jako support choćby dla The Sisters of Mercy, VNV Nation, Front 242 czy Alec Empire. Jak więc widać nie próżnował i dawał z siebie 110%, jeżeli chodzi o aktywność w świecie muzycznym. Nie wspominając o remiksach itp.
Na samym wstępie napisałem, że Sulpher to jedna z tych „chcę być jak NIИ” kapel, których zazwyczaj nie trawię. W ich przypadku jest trochę inaczej, bo nawet fajnie mi się słucha ich jedynego albumu (nowy miał być w 2012 – no właśnie, miał). Sęk w tym, że to trochę za mało, biorąc pod uwagę jak wiele razy zapowiadali nowy krążek. Ostatnio dali ludziom nadzieję wskutek zwiększonej aktywności na ich profilu na Facebooku. Wrzucili kilka zdjęć z gitarami i… tyle. Od 13 sierpnia tego roku nic nie wiadomo o nowym albumie.
Przejdźmy do sedna sprawy, jak to mówi jeden z tagów do tekstów. Sulpher czerpie z twórczości Torrenta Razora wręcz garściami, chociaż można też usłyszeć pewne wpływy Marilyna Mansona. W sumie i tak jeden podkrada od drugiego, więc spotykamy się tutaj ze swego rodzaju muzycznym recyklingiem. Ale co to oznacza? Charakterystyczne niczym XVIII-wieczne wąsy kupieckie gitary – takie gęste i szorstkie, w których na bank uczestniczy efekt gitarowy z rodziny Fuzz. Jeden z mych niedoścignionych ideałów dźwiękowych, które próbuję uzyskać od tak długiego czasu i nic z niego nie wychodzi. Czasem można usłyszeć sam bas, który albo gdzieś plumka w tle, albo stanowi chwilowe wypełnienie braku gitar. A „ta gitara z grubymi strunami” brzmi równie „brudno”. Perkusja o dziwo brzmi nieźle jak na rok 2001. Nie jest tak „wytłuszczona”, raczej płaska i sucha, ale bardzo mi się podoba. No i najważniejsze – pasuje do ogółu muzyki. Oczywiście, jak na kapelę brytyjską, nie mogło zabraknąć elementów legendarnego amen breaka – linii perkusyjnej na której oparty jest cały drum’n’bass (a stolicą tego jest Wielka Brytania). Elektronika zazwyczaj stara się wpasować w gitary i nie zaskakiwać. Prawie w ogóle nie tworzy linii melodycznej, raczej jest stosowana jako dodatek, aniżeli coś pełnoprawnego. Ale jest. A wokal… no tutaj to jest tak średnio powiem szczerze. Nie porwał mnie on przesadnie, zabrakło w nim jakiejś mocy, czegoś co momentami pociągnęłoby cały kawałek, a tak to mamy tylko miły głosik, niskie mówienie i krzyki à la Manson wymieszany z Jourgensenem (chociaż kawałek „Spray” brzmi jak Ministry).
Ogólnie rzecz biorąc album nie jest zły – jest nawet strawny, a fan industrial rocka nie powinien przejść obok niego obojętnie. Dla mnie zyskał ujemne punkty z powodu swojej nijakości. Niby brzmi nieźle, ale z całego albumu zapamiętałem tylko jeden kawałek („Misery”) i nic więcej. Miałem wrażenie jakby większość utworów była robiona taśmowo. Jakoś tak brzmią podobnie i niczym się nie wyróżniają na tle reszty. Źle nie jest, ale mogło być lepiej.
Trzy słowa od ojca prowadzącego
A ja ten krążek bardzo lubię. To trochę jak niepobite „Pure” Numana okrojone z klawiszy – cały czas są rzeźnickie riffy, krzyk wokalisty i mroczny, posępny klimat. Fakt, przez cały album rodzi to pewne uczucie monotonii, ale też spaja cały materiał. Z tym Reznorem bym tak nie przesadzał, najwyraźniejsze tu są inspiracje „Broken”, a na tym akurat bazowała połowa rocka industrialnego lat dziewięćdziesiątych. Równie dobrze można podać debiuty Filtera i Stabbing Westward. Moi faworyci: „Misery”, „Fear Me” i doskonały „You Ruined Everything”. (rajmund)
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy