Perturbator – Dangerous Days

2014, płyty Autor: rajmund sie 30, 2014 komentarze 4

Wiecie już na pewno – ten blog dostarczył Wam co najmniej kilku niezbitych dowodów – że jestem dziwką na wszystko, co ejtisowe, a Perturbator i Power Glove (teksty o „I am the Night” i soundtracku do „Far Cry 3: Blood Dragon”)” swego czasu totalnie zawładnęli moim muzycznym światem. Oczywiście pod ich wpływem dalej badałem tereny nurtu retro wave / modern 80s / jak zwał tak zwał. Nie powiem, trafiały się perełki: Dance with the Dead, Mitch Murder, Gost… Wszystkie jednak były o lata świetlne w tyle za Jamesem Kentem. Jego najnowszy krążek, „Dangerous Days”, kupił mnie w pełni na długo przed premierą. Sam tytuł: tak przecież pierwotnie miał się nazywać „Blade Runner” Ridleya Scotta. Okładka: demoniczna rudość w otoczeniu macek i cyberpunkowych diabłów. Muzyka? To już tylko czysta formalność…

No i znowu zaraz będzie, jak to rajmund się jara czymś na wyrost.

„Dangerous Days” to płyta z kategorii tych, które okopują artystę w dopiero co zdobytym miażdżącą przewagą teatrze działań wojennych. Coś jak „Animals” dla „Wish You Were Here” albo „Master of Puppets” dla „Ride the Lightning”. Nie ma tu żadnych drastycznych zmian w stylistyce, nowatorskich rozwiązań, obie płyty mają nawet bardzo podobną konstrukcję pod względem tracklisty. Specjalnie jednak przywołałem klasyczne albumy tuzów mainstreamu, by udowodnić, że takie zagranie nie musi być wyrazem artystycznego wypalenia czy chęcią zarobienia drugi raz na tym samym (zresztą od razu napiszę: podobnie jak „I am the Night”, nowa propozycja Perturbatora dostępna jest w modelu „pay what you want” – cena zaczyna się od okrągłego zera). „Dangerous Days” po prostu udowadnia, że James Kent nie ma sobie równych na obranej drodze.

Tym razem bez samplowanego intra (filmowych cytatów praktycznie w ogóle na tym krążku nie uświadczymy) na dzień dobry dostajemy całą serię kopniaków między oczy. Zresztą, jeśli utwór nazywa się „Perturbator’s Theme”, no to siłą rzeczy musi być kwintesencją tego, co u artysty najlepsze. Mamy więc agresywną melodię, która spokojnie mogłaby robić za motyw przewodni kultowego serialu z lat osiemdziesiątych, wzbogacaną coraz bogatszym tłem i obfitującą w płynne zmiany nastroju. Kent od samego początku nie pozostawia żadnych złudzeń co do tego, kto tu jest mistrzem syntezatorowych kompozycji.

Kolejne trzy utwory to bolesna nauczka dla konkurencji jak należy budować klawiszowe polifonie i prowadzić progresywne melodie.

Przy całym bogactwie warstw pozostają po prostu chwytliwymi motywami, które będą nam się obijały po głowie jeszcze na długo po wyłączeniu płyty. Warto zwrócić uwagę, że w „Raw Power” Perturbator otwarcie sięga po bezwstydnie chiptune’owe brzmienia, przywołując tym samym oldskulową magię SNES-a czy innego Game Boya. „War Against the Machines” to z kolei postapokaliptyczny dark ambient, dający ostatnią nadzieję swoją podniosłą melodią.

Odnoszę jednak wrażenie, że to wszystko dopiero pokazówki. Kent chciał już w pierwszych utworach znokautować wszystkich przeciwników, by dopiero dalej w pełni rozwinąć skrzydła i niczym prawdziwy mistrz samurajskiego miecza walczyć już tylko z samym sobą. „She is Young, She is Beautiful, She is Next” urzeka bogactwem brzmień, wyrastającymi jeden po drugim motywami, którymi muzyk naturalnie przeplata swoją kompozycję z gracją baletnicy. Ale to wciąż nic.

Prawdziwe mistrzostwo świata przychodzi z „Humans are Such Easy Prey”.

Wpierw klawiszowe intro rodem z kanadyjskiej szkoły electro industrialu, na tle którego… No wreszcie! Filmowy sampel: konkretnie Michael Biehn z pierwszego „Terminatora”. …and it absolutely will not stop, ever, until you are dead! Dopiero tutaj Perturbator uderza bezkompromisowym, marszowym klawiszem, przy którym autentycznie czuję, że ściga mnie coś, co nie zna litości ani strachu. Kent oczywiście znów bez najmniejszych problemów żongluje melodiami i dokłada coraz to nowsze elementy. Synth rock progresywny? Coś w ten deseń…

Na osobny akapit ponownie zasługują piosenki z gościnnym wokalem.

Tutaj bowiem Perturbator jawi się już nie tylko jako bóg syntezatorowych nerdów, lecz także zdradza całkiem komercyjny potencjał, który z czasem może przynieść mu bardziej mainstreamową popularność. „Hard Wired” to kolejny (po „Naked Tongues”) występ Isabelli Goloversic z Memory Ghost. Nastrojowy moment wyciszenia, tak upragniony po pierwszych killerach „Dangerous Days”. Może nie tak zmysłowy jak kawałek z „I am the Night”, lecz wciąż zmiękczający wszystkie serca wrażliwe na ejtisowe brzmienia (ale nie tylko! – pozdro dla psyche_violet). Drugim śpiewanym utworem jest „Minuit” – i tutaj już brak mi słów. W utworze udzielają się Jared Nickerson i Hayley Stewart znani na co dzień jako Dead Astronauts (polecam serdecznie ich EP-kę). Moment z 2:22, gdy wchodzą iście eteryczne klawisze i wokal Hayley… Czysta magia. Nie marnujcie więcej życia na moje czcze gadanie i po prostu posłuchajcie:

Jak zdradzała już sama okładka, „Dangerous Days” pozostaje cyberpunkowe i futurystyczne, lecz otwiera się odważniej na bardziej demoniczne klimaty. Przykładem takiego ejtisowego horroru jest „Satanic Rites”, w którym uderzają nas nawet syntezatorowe organy. Na koniec jednak wracamy – być może ostatni raz – do naszej ukochanej, do której możemy już więcej nie mieć prawa wrócić. „Last Kiss” to cichutka, nastrojowa „pościelówa”, idealnie wpisująca się w topos ejtisowego romantyzmu hitów z VHS. Rejony tak doskonale spenetrowane przez Power Glove (jak i samego „Blood Dragona”). A co na koniec? Oczywiście epickie starcie, z którego nie mamy najmniejszych szans wyjść obronną ręką – chyba że jesteśmy bohaterem któregoś z kultowych filmów akcji klasy B. Zamykający całość utwór tytułowy to 12-minutowa suita… Ot, żebyście przypadkiem nie zapomnieli, kto zajmuje pierwsze miejsce na liście najlepszych graczy wszystkich automatów tego salonu.

To już wiecie, co macie ściągać?

Jak zwykle zachęcam, żeby jednak w okienko Bandcampa wpisać więcej niż 0,00. Wracając zaś do moich nieudolnych analogii: czego spodziewać się następnym razem? „The Wall”? „Black Albumu”? A może James Kent zapragnie pójść drogą Mike’a Oldfielda i teraz nagra swoje „Crises”? Syntezatorowo-cyberpunkowe „Moonlight Shadow” – to by było coś!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 4

  1. Danny Neroese via Facebook pisze:

    Dat ass.

  2. „Minuit” nawet ma praawie identyczny bicior co „Naked Toungues”. Ale to nieważne, oba przenoszą na inną orbitę <3

  3. Danny Neroese via Facebook pisze:

    Fruty lup za propsie.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *