Na wstępie chciałbym przeprosić wszystkich – tak, wiem, ostatnie moje teksty dotyczyły głównie muzyki z gitarami, a więc i też muzyki metalowej. Postaram się zmienić ten trend, ale dopiero po tym tekście (jeden jeszcze tkwi w tzw. „development hell” – dop. rajmund). Nie dlatego, że zmieniłem zdanie na temat metalu – nadal go uwielbiam, ale muszę znaleźć miejsce na resztę. Dajcie mnie tylko czas, a się zrehabilituję w waszych oczach. Wróćmy jednak do głównego tematu, który został skryty pod tymi literami. Pamiętacie może Igorrra? Tego francuskiego wariata, który robi muzykę tak dziwną i niejednorodną, iż ciężko go w jakikolwiek sposób określić? No jasne, że pamiętacie, w końcu swe zdanie o jego ostatniej płycie wyraziłem w podobnym tekście. A pamiętacie wokalistów, którzy śpiewali u Igorrra? Nie? To teraz ich zapamiętacie, lecz jako Öxxö Xööx.
Dziwne literki i słowa. Dużo dziwnych literek i słów. Taka była ma pierwsza reakcja, gdy dowiedziałem się o tym projekcie, za którym stoją wspomniani wcześniej, Igorrrowi wokaliści. Laurent Lunoir (tytułowany jako Öxxö Xööx) oraz Laure Le Prunenec (określana tutaj mianem Rïcïnn) postanowili trzymać się razem i wraz z pomocą wcześniej wspomnianego łysego pana postanowili stworzyć coś, co określają jako „eksperymentalny, awangardowy i ostentacyjny doom metal”. Nie powiem, zaciekawiło mnie to oraz przykuło mą uwagę na dłużej aniżeli pięć minut. Doszedłem więc do wniosku, że warto się tym zainteresować i śledzić ich kolejne poczynania. Długo nie musiałem czekać, gdyż ich drugi już album o nazwie „Nämïdäë” został dopiero co wydany nakładem wytwórni, z której pochodzi – choćby opisywany już przez Rajmunda jakiś czas temu – „Behemoth” od Gosta. Przejdźmy zatem do konkretów.
Długo zastanawiałem się, do czego porównać Öxxö Xööx, bo – szczerze mówiąc – znam chyba tylko jeden projekt, który jest ledwo podobny. To, co stanowi trzon, rdzeń tego albumu, to obłędna, wręcz niesamowita i wyjątkowa atmosfera. Ja nie wiem, jak tym Francuzom udaje się to osiągnąć, ale „Nämïdäë” pod tym względem jest świetne! O ile poprzedni album wybijał zęby, w dodatku mleczne, o tyle to wydawnictwo jest w stanie kruszyć czaszki samym dmuchnięciem. Tło, emocje, ta aura! Postaram się wam to opisać słowami, choć nie jest to łatwe. Słuchając tej płyty, miałem wrażenie, jakbym istniał w swego rodzaju stazie, jakbym był zawieszony pomiędzy dwoma światami w umyśle schizofrenika. Jeden świat – ten realny – jest siedliskiem bólu, okrucieństwa, wszystkiego co złe, co sprawia, że ów umysł jest doprowadzony to takiego stanu, w jakim się znajduje. Drugi świat – wymyślony (tak jak język w którym są wykonywane teksty; Laurent określił go w jednym z wywiadów jako język mówiący o tym, co „jest tu i teraz”) to świat, do którego ten schizofrenik ucieka. Ten wyimaginowany, obcy, w którym może poczuć się sobą. W którym nie musi obawiać się bólu, strachu oraz tego, co przyniesie jutro. Bo to on jest w nim panem oraz on go stworzył. To tylko moja interpretacja i moje odczucie, ale nawet w najmniejszym stopniu nie oddaje klimatu „Nämïdäë”. Trzeba go po prostu doświadczyć. Jeżeli chodzi natomiast o kwestie techniczne – album składa się z dziewięciu utworów, które w sumie dają dość imponujące 74 minuty muzyki. Produkcja stoi na naprawdę wysokim poziomie, choć czuć tutaj wyraźną rękę Igorrra. Wokaliści spisują się znakomicie – tak on, jak i ona, potrafią nie raz zaskoczyć i nadać atmosferę swym krzykiem, śpiewem czy też zawodzeniem. Perkusja jest masywna i każde jej uderzenie wyraźnie czuć. Akcentacja i jej obecność jest wyczuwalna dość mocno. Nie podoba mi się za bardzo brzmienie gitar – wedługg mnie mogłyby mieć trochę więcej pazura, który nadawałby im charakteru i jakoś wyróżniał z tła. Uważam, że za bardzo zlewają się z przeróżnymi padami i „leniwymi” dźwiękami, wskutek czego są mało wyraźne. Choć z drugiej strony wszystko jest zgrane i brzmi bardzo, ale to bardzo dobrze. No i wspomnę o instrumencie, którego dźwięki wielokrotnie pojawiają się tu i tam – organy. Matko kochana, aż mam dreszcze, gdy je słyszę… Po prostu uwielbiam ten instrument. Zachwycam się nad jego majestatycznością, nad możliwością budowy napięcia oraz spokojnych momentów. Wręcz cudo…
Tak się zastanawiam – co takiego dobrego zrobili Francuzi, iż mają taką świetną scenę awangardowo-eksperymentalną? Ani toto waleczne, ciągle piją wino, jedzą bagietki, podniecają się wieżą Eiffla, a teraz na dodatek dochodzą problemy z nielegalną imigracją z krajów bliskiego wschodu. Zaprawdę, nie potrafię zrozumieć logiki, która kieruje tym światem. Dlaczego to oni dostali takie diamenty? Toż to nie jest fair. Po lekkim rozczarowaniu, jakie sprawiło mi Dir En Grey ze swoim „Arche”, szukałem czegoś, co wypełni tę pustkę, jeżeli chodzi o awangardowy klimat. I znalazłem. Öxxö Xööx to świetny przedstawiciel eksperymentalizmu w muzyce metalowej. Są wyjątkowi i niepowtarzalni na tyle, aby wypadało ich znać.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy