Maciej Werk (Hedone) – wywiad

wywiady Autor: rajmund wrz 06, 2020 Brak komentarzy

Lider łódzkiego zespołu Hedone, producent muzyczny i dyrektor festiwalu Soundedit, powraca po siedmiu latach milczenia z nowym projektem i płytą „Songs That Make Sense”. Choć zmienił się szyld, wciąż jest to pełna elektroniki muzyka na światowym poziomie, tym razem stworzona również z udziałem światowych gości. O znajomości z Markiem Laneganem, współpracy z producentem Depeche Mode i wielu innych zagadnieniach opowiada Maciej Werk.

Rozmowa została przeprowadzona w październiku 2012 roku i ukazała się na łamach portalu muzyka.pl.

Na początek proste pytanie na rozgrzewkę. Mamy nową płytę, „Songs That Make Sense”. Czemu zdecydowałeś się wydać ją pod własnym nazwiskiem, a nie jako Hedone, i jaki w związku z tym jest aktualny status zespołu?

Odpowiem na drugą część pytania. Status Hedone jest taki, że w sumie zawsze to byłem ja, zmieniali się ludzie, którzy ze mną grali, więc z punktu widzenia logiki, niewiele się zmienia w związku z tym, czy jest to szyld taki czy inny. Oczywiście Hedone było bardziej zespołem – i jest dalej, bo nie zakończyłem tej działalności. A chyba odpowiedź na pierwszą część pytania jest taka, że pracując nad kolejną  po albumie „Playboy” płytą Hedone, zacząłem robić utwory i okazało się, że powoli zaczyna się pojawiać coraz większa ilość gości. Stwierdziłem więc, że robienie tego pod szyldem Hedone ma mały sens. Konsultowałem to z paroma bliskimi osobami, właściwie doszedłem do wniosku, że tworzy się projekt. Projekt jest wygodniejszą formą muzycznego funkcjonowania niż zespół, bo projekt może zagrać koncert z orkiestrą, może zagrać koncert ze wszystkimi gośćmi, może zagrać set DJ-ski… Trochę tak jak w przypadku projektów, które lubię i których bardzo często słucham: Thievery Corporation, UNKLE czy choćby Massive Attack. Niczego nie wykluczam, jest parę utworów, które w międzyczasie zrobiłem, i ewidentnie pasują bardziej do Hedone, nawet bardziej do starego Hedone, niż do projektu Werk.

Zapytałem cię o to, bo dość podobna sytuacja była już przy płycie „Playboy”, kiedy też w zasadzie wydałeś coś zupełnie innego niż poprzednie dwie płyty Hedone. Pamiętam taką twoją wypowiedź, że postanowiłeś jednak wydać to pod starym szyldem, bo Ivan Novak z Laibacha

Tak, trademark is the most important thing!

Dokładnie!

Mam kontakt z Ivanem notabene, chyba przedwczoraj z nim pisałem… Pracujemy nad nowym projektem Laibacha w Polsce, ale to już w przyszłym roku. No, ale tak, trademark… Czuję teraz, jakbym odciął jakoś tamte sytuacje. Z płytą „Playboy” było tak, że trochę wymknęła mi się spod kontroli. Uważam, że parę utworów na niej jest super, ale też jest parę takich, których bym już nigdy nie chciał nagrać.

To chyba mamy podobne zdanie na temat tej płyty… Jak ją oceniasz z tej siedmioletniej już perspektywy?

„Sad Love Song”, genialny numer, uwielbiam go na maksa, „Entertaining” jest świetny… Ta płyta w ogóle dobrze brzmi, bardzo jestem z niej zadowolony i fajnie się jej słucha. Jakiś czas temu ją sobie włączyłem w studio i myślę: „Wow, ekstra płyta”. Ale… To jest chyba zawsze tak, że coś, co robisz w danym momencie, wydaje ci się bardziej adekwatne i aktualne. Jest jakiś okres w życiu i ten okres się zamyka, i czasami wydaje ci się, że… To tak jak przeżywanie rozstania z pierwszą dziewczyną. Wydawało mi się wtedy, że po prostu skończył się mój świat i w ogóle nic już więcej nie będzie, a okazuje się, że dzieją się rzeczy dalej i dzieją się rzeczy lepsze, inne, nowe. Zamykasz jakiś etap. Myślę, że „Playboy” na tamten moment był dla mnie jakimś etapem. A teraz postanowiłem zrobić coś pod takim szyldem… Nie miałem nigdy tak naprawdę żadnego stałego składu, zawsze to był problem: oczekiwań, komunikacji, możliwości i tych wszystkich spotkań typu próby, których ja tak naprawdę nie lubię. Najbardziej mi się teraz podoba siedzenie w studio. Taka praca korespondencyjno-wirtualna, czasami z różnymi gośćmi, to jest to, co mi się podoba. Na płycie „Werk” i na płycie „Songs That Make Sense” tak naprawdę czuję stuprocentową odpowiedzialność za to, co się działo. Na pozostałych już trochę mniej.

Takim łącznikiem między „Playboyem” a tą nową płytą dla mnie był koncert w Łodzi, to się chyba nazywało Łódź Alternatywa, sprzed czterech lat…

No właśnie, pojawił się taki bardzo tymczasowy skład, który myślałem, że będzie istniał długo, a pojawił się na jeden koncert. Grali ze mną wtedy: basista 19 Wiosen i bębniarz Psychocukru.

Właśnie. I pamiętam, że na tamtym koncercie pojawiło się sporo nowych utworów, wtedy jeszcze nieznanych, które trafiły teraz na nowy krążek. Na przykład otwierał go „Long Cold Race”, wtedy jeszcze bez Lanegana i Anity Lipnickiej.

Z tym utworem jest historia taka, że powstał w 20 minut. Cały szkic zrobiłem na syntezatorze Native Instruments Massive. Wtedy były zupełnie inne bębny, a potem rzeczywiście perkusista Psychocukru nagrał jakieś bębny na próbach i to zaczęło jakoś inaczej funkcjonować. A potem poznałem Lanegana. Od pierwszego momentu, kiedy go spotkałem, czułem, że to nie będzie tylko kolejne spotkanie z gwiazdą rocka typu: pogadamy chwilę i będzie miło. Szybko złapaliśmy wspólną falę. Tak się czasami zdarza, to jest strasznie miłe. Wysłałem mu dwa utwory i wybrał ten. Potem była debata na temat tekstu. Poprosił mnie o propozycję mojego, ja mu drżącą ręką wysłałem maila. Powiedział, że tekst jest w ogóle super i przysłał mi wokale nagrane gdzieś w Los Angeles. I w momencie, kiedy już ten utwór właściwie był gotowy do miksu, Anita przyjechała nagrywać „Lulę”. Miała mało czasu, posłuchała tego i mówi: „Chciałabym w tym zaśpiewać”. No i po prostu zaśpiewała to, wszystko zajęło 20 minut.

Aha, czyli nie była planowana od początku w tym utworze?

Nie, absolutnie. To w ogóle wyszło bardzo dobrze, tego brakowało w tym numerze. Szukaliśmy pomysłu z Sebastianem Binderem, z którym zresztą pracuję od płyty „Playboy”, jak zmiksować ten numer, i za Chiny nie mogliśmy do tego podejść. W międzyczasie wysłałem ślady mojemu znajomemu z Abbey Road, Robowi Cassowi. Zrobił mi miks, po prostu tak na zasadzie: „A, może będziesz miał chwilę i coś byś z tym zrobił, bo nie mamy pomysłu”. Po czym za parę dni przychodzi ze zmiksowanym utworem, ale ten miks mi się tak bardzo nie podobał, bo był zbyt oczywisty. A ponieważ troszeczkę się zakumplowałem z niejakim Darylem Bamonte – bratem Perry’ego Bamonte z The Cure i kiedyś menadżerem Depeche Mode i The Cure – on mi powiedział, że jest Paul 'P-Dub’ Walton, który jest w tych klimatach i rzeczywiście, pomyślałem sobie: „Kurde, ten facet pracował z Massive Attack, przecież był asystentem Marka Stenta”. Wysłałem mu ślady, no i zmiksował ten utwór tak, jak chciałem, żeby był zmiksowany.

Na ile tekst tytułowej poniekąd piosenki, „Song That Makes Sense”, jest oparty na faktach? Mam na myśli, śpiewasz tam o łódzkim Grand Hotelu, to naprawdę tak powstało?

Tak, myślałem o łódzkim Grand Hotelu, bardzo lubię to wnętrze. Siedziałem i tak sobie pomyślałem: „Czas na piosenki, trzeba robić płytę”. No i to jest taka historia.

Śpiewasz tam taką znamienną frazę: „Writing songs that make sense again”. W odniesieniu do tego, co mówiłeś wcześniej o „Playboyu”, to trochę tak, że „Playboy” nie miał sensu?

Nie, no miał super sens, tam są bardzo ładne piosenki. Natomiast po jakimś czasie nie robiłem nic, bo nie miałem w sobie konsekwencji działania.

W „Card” śpiewa Natalia Fiedorczuk, ale z początku ponoć planowałeś ten utwór dla kogoś innego?

Jechaliśmy na trasie z Hedone i w busie słuchałem Cardigans, których zresztą uwielbiam. Bardzo fajny band, szczególnie ostatnie trzy płyty. Pomyślałem sobie: „Jak ja bym chciał Ninę Persson mieć gościnnie w kawałku”. No i wymyśliłem taki numer na gitarze akustycznej. Pierwsza wersja to było w ogóle totalne harcerstwo. Akustyczna gitara, jakieś tam bębenki, potem piano Rhodes. A potem okazało się, że Natalia była w Łodzi, bo nagrywała płytę zespołu Orchid. Napisała do tego tekst i zaśpiewała. Taką bardzo wstępną wersję wysłałem parę lat temu Timowi Simenonowi, którego poznałem, jak grał support przed Depeche Mode na koncercie w Pradze. Zacząłem z nim od razu rozmawiać na backstage’u, prawie że na kolanach, bo przecież płyta Gavina Fridaya „Shag Tobacco”… To jest płyta, którą kocham. Był zdziwiony, że ktoś go w ogóle pyta o Gavina Fridaya, a nie Depeche Mode. Dał mi do siebie maila, no i potem korespondowaliśmy. Któregoś dnia dowiedziałem się, że będzie jeden dzień w Warszawie prywatnie, przyjeżdża do kogoś znajomego. Napisałem do niego z pytaniem, czy to prawda, on odpisał, że tak. To było jakoś we wrześniu 2007. I zaprosiłem go do Łodzi, wysłałem po niego znajomego kierowcę, który go przywiózł – do Grand Hotelu zresztą – i spędziliśmy ekstra wieczór. Potem jeszcze cały ranek gadaliśmy o muzyce, no i tak się jakoś skumplowaliśmy. Tak naprawdę cztery lata zajęło mu znalezienie czasu. No, ale w końcu spełniło się moje marzenie, uwielbiam tego gościa, uwielbiam „Ultrę” Depeche Mode brzmieniowo i uwielbiam „Shag Tobacco” Gavina Fridaya.

Jeden z moich ulubionych fragmentów na nowej płycie to „Vincent’s Room”, piosenka dla twojego syna. Ale to nie jest taka typowa piosenka dla dzieci…

No właśnie pomyślałem sobie, że taka typowa piosenka dla dzieci, to jest straszny banał. Choć jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa w kontekście piosenek dla dzieci, bo bardzo bym chciał zrobić taką płytę dla dzieci. Czuję duży niedosyt takiej muzyki w Polsce.

Ale to też będzie taka płyta dla dzieci jak ta piosenka, która nie jest do końca dla dzieci?

Nie, nie, mówię o takiej płycie dzieci dla dzieci, zagranej np. na zabawkach. Nie takiej jak Małe Instrumenty, tylko bardziej na poważnie. Coś pomiędzy Arką Noego bez przekazu a Małymi Instrumentami i z nowoczesną produkcją. Jedyna taka płyta, która jest fajna, ale też nie w całości, to projekt Nikt Nic Nie Wie. Tam jest taki utwór „Szybko”, nie wiem, czy to znasz.

Nie, nie znam.

To jest dobre. To jest bardzo fajne dla dzieci, tylko że to wszystko bazuje na tekstach w większości Brzechwy albo Tuwima, więc to jest, wiesz, oklepane po tysiąc razy. A „Vincent’s Room”… Zaczęło się od takiego arpeggiatora, Arpa 2600 i dalej szukałem pomysłu na wokal, tekst… I nagle mnie olśniło, że chciałbym to zrobić właśnie dla mojego syna. No i tak, brzmieniowo zdecydowanie po prostu ekstra, bardzo mi się podoba…

Tak troszkę brzmi w stylu „SancTVarium”.

No to dobrze! To dobra płyta.

Zgadzam się. Za to jak „Vincent’s Room” nie był balladowy, tak balladowa jest „Lula”. Tę piosenkę pisałeś od razu z myślą o Anicie Lipnickiej?

Z „Lulą” jest taka historia, że zrobiłem taki bardzo prosty podkład: piano Fendera, jakiś beat. I wysłałem to Anicie, bo od dłuższego czasu już tak rozmawialiśmy, że może by coś zrobiła ze mną… Ona współkomponowała ten utwór, napisała wokal pod to, ja troszeczkę dorobiłem jakichś rzeczy. W międzyczasie w zeszłym roku Anita uratowała festiwal Soundedit. Wystąpiła w miejsce Julee Cruise, która nie dojechała, i zaśpiewała trzy utwory na koncercie galowym z Kidem Congo. Właśnie z Khanem się skumplowaliśmy i wysłałem mu taki szkic, on dorobił parę rzeczy, gdzieś tam też są jego ślady w tle. Następnie te wszystkie rzeczy zaczęły nabierać takiego bardzo ładnego charakteru, który zresztą chciałem od samego początku uzyskać. Nagrałem trąbkę, jakąś tam z sampla. Pomyślałem jednak, że ta trąbka jest ekstra i warto by było nagrać żywą. A ponieważ w Łodzi jest taki człowiek jak Pavel Samokhin – Rosjanin, który od wielu lat mieszka w Łodzi, jest genialnym trębaczem i moim znajomym – pierwszy raz w życiu nagrałem żywą trąbkę. Potem z Sebastianem to zmiksowaliśmy, no i jestem z tego bardzo zadowolony.

Zupełnie inną piosenką od wszystkich pozostałych na tym albumie jest „Summer of Love”. Tu z kolei rozpoznaję, że ten utwór jest oparty na nowej wersji „To Madness”, która też była grana cztery lata temu w Łodzi.

Tak naprawdę to wszystko bazuje na samplu z utworu mojego serdecznego przyjaciela, Michała Jeziorskiego z Trójmiasta, który miał kiedyś taki projekt Ptah i strasznie mi się spodobał ten syntezator. Kiedyś to zsamplowałem i chciałem koniecznie coś na tym oprzeć. Tak się stało, że w końcu finalnie weszło to do utworu „Summer of Love”, który z premedytacją jest utworem takim trochę, że tak powiem…

Takim tanecznym.

Otarłem się o Petera Hooka przez chwilę w Łodzi i jakoś tak pomyślałem, że fajnie by było zrobić coś z takim neworderowym basem. Zresztą, miałem nawet pomysł, żeby poprosić Hooka, czy by nie zagrał, ale w sumie się nie odważyłem. Chociaż sympatyczny to jest człowiek. Niewykluczone, że nasze drogi się jeszcze kiedyś tam przetną. Celowa, autobiograficzna piosenka o miłości.

Duże wrażenie zrobił na mnie „The Wire”.

A to jest w ogóle zaskoczenie, bo wszyscy ludzie mówią, że ten numer jest super, a ja go zrobiłem, nie wiedząc nawet, czy wejdzie na płytę.

To jakby nie wszedł, to by była wielka strata.

To jest historia mojej alkoholowej podróży do Sopotu z Łukaszem Lachem, którą odbyliśmy wiele lat temu. Kiedy skończyły się pieniądze na plaży. Wykonywaliśmy po prostu nerwowe telefony, skąd wziąć kasę, żeby jeszcze chwilę posiedzieć sobie w Sopocie.

To, co głównie zrobiło na mnie wrażenie i było sporym zaskoczeniem, jak tego słuchałem pierwszy raz, to jest końcówka. Ten sam sampel, co w „Dead Fish” z pierwszej płyty Hedone. Czyli coś z tego industrialno-hedonistyczno-werkowego okresu jeszcze zostało…

Historia jest taka, że sprzedałem dawno temu swój sampler, na którym zrobiłem większość rzeczy Hedone. I zostały mi dyskietki z brzmieniami. A ponieważ jakiś czas temu mój kumpel, Tomek „Mechu” Wojciechowski z Jezabel Jazz i z Blitzkriegu, ma taki sampler, pożyczyłem go od niego, żeby przejrzeć, co jest na tych dyskietkach. Znalazłem po prostu ten głos, nie wiem dziś, czy to jest Indianin, czy to jest jakieś… Jakiś taki etniczny po prostu głos, który wykorzystałem na płycie „Werk”. Zsamplowałem to kiedyś z jakiejś płyty. Wydaje mi się, że to jest jakiś Indianin. Nie pamiętam już. Natomiast, kurczę, no po prostu przypasowało mi to strasznie.

No, bardzo ładny akcent.

To jest trochę tak, że jakaś klamra się zamknęła. „Werk” – tytuł płyty, Werk – tytuł projektu… Szczerze mówiąc, jeśli mógłbym porównać, choć minęło kupę lat i trochę mi się włos przerzedził od tamtej pory, to proces powstawania płyty „Songs That Make Sense” mógłbym porównać – jeśli chodzi o świeżość podejścia – rzeczywiście do płyty „Werk”. Tak samo bezkompromisowe, bo wtedy nie zastanawiałem się ani przez sekundę, czy ktoś to zagra, czy to są jakieś piosenki radiowe, czy to są jakieś utwory, które będą komuś się podobać czy nie. Po prostu wtedy robiłem płytę dla siebie i teraz zrobiłem dokładnie to samo. Oczywiście wiadomo, że biorąc do współpracy Anitę Lipnicką można spodziewać się, że może to się stać bardziej popularne, ale nie miałem żadnego ciśnienia absolutnie. Co niestety nie dotyczyło płyty „Playboy”, bo tam już były takie pomysły, rzeczywiście, żeby w jakiś tam sposób… Nie chciałbym powiedzieć, że parę rzeczy było wykalkulowanych, ale nie było w tym takiego podejścia do końca tylko i wyłącznie bezkompromisowego. A płyta „Songs That Make Sense” jest absolutnie bezkompromisowa. Naprawdę kompletnie mnie nie interesowało, co się z tym wydarzy dalej. Ale bardzo się cieszę, że dzieje się dobrze.

Też się cieszę. A już skoro jesteśmy przy „Werku”, są obecnie jakieś plany wznowienia? Zapowiadałeś już wiele lat temu…

Tak. Ponieważ płytę „Songs That Make Sense” wydał Andrzej Paweł Wojciechowski, czyli MJM, czyli mój pierwszy wydawca, który wydał „Werk”. Remaster jest gotowy od… Czterech lat? Ma się pojawić po świętach. Albo na początku roku.

No to fantastycznie. A wracając do nowości… Jak pozyskałeś do współpracy Chrisa Olleya z Six By Seven?

Bardzo prosto. Chris Olley przyjechał na festiwal Soundedit. Była podobna sytuacja jak z Laneganem. Wiesz, jest taki moment, że rozmawiasz z kimś 15 sekund i już wiesz, że to jest po prostu zajebisty gość. No i on jest zajebistym gościem. W którymś momencie, w którym już nasza znajomość wykroczyła poza festiwalowy układ, i po prostu wymieniliśmy się mailami, zapytałem go, co o tym sądzi. Powiedział, że to świetny pomysł, tylko że niespecjalnie ma studio i nie ma czasu… No więc to strasznie długo trwało. Najpierw mi przesłał wersję demo z domu, potem to trwało miesiącami, zanim w ogóle nagrał ten wokal. A jak już nagrał, to stwierdził, że zmiksuje to u swojego kumpla w Nottingham. Mówię, ekstra. Pierwsza wizja mojego wokalu była kompletnie inna. Wysłałem mu utwór i tak naprawdę zaśpiewał coś zupełnie innego.

Bardzo lubię też „Down” z Kubą Koźbą. Ten kawałek czerpie z czegoś, co w 2008 roku graliście pod tytułem „What Dickens Says About Loneliness”. Wtedy też zapowiadałeś, że na nowej płycie Hedone zaśpiewa w nim Brother Culture…

A to jest w ogóle ciekawa historia. Najpierw w tym utworze rzeczywiście śpiewał Brother Culture, człowiek, który występuje na ostatniej płycie The Prodigy. Jamajski MC, który mieszka w Londynie. Człowiek, który współpracował z Adrianem Sherwoodem i tak też go poznałem. Nagraliśmy to w Łodzi w studio, a ponieważ nagraliśmy to bardzo dawno temu, ja się z nim umówiłem w ten sposób, że jak się coś będzie działo, to wtedy z nim załatwię formalności. Ale ponieważ nic się nie działo, on się strasznie zaczął niepokoić. Piszę mu więc: „Słuchaj, umówiliśmy się, moja umowa obowiązuje, natomiast nic się dalej nie dzieje.” No i w którymś momencie dostałem od niego jakiegoś takiego mocno nieprzyjemnego w formie maila, że życzy sobie, abym wykasował jego wokale. Był jeszcze jeden numer z nim, który zrobiliśmy wspólnie właśnie z rzeczonym na początku rozmowy Michałem Jeziorskim z Ptaha, w którym on zrobił całą improwizację, taką reggae-massive’ową. Absolutnie świetny numer i bardzo żałuję, że zażyczył sobie wykasowania tych wokali, no ale… Niestety, myślę, że dziury w jego głowie są duże.

No to szkoda, że tak wyszło.

Nie no, nie jest szkoda, że tak wyszło, bo  Kuba Koźba zrobił dobrą robotę. To jest też fajna historia z basami na przykład, bo długo brakowało mi basu. W ogóle nie miałem pomysłu, co z tym basem zrobić. Zacząłem coś tam brzdąkać… Ale przyjechał do mnie Wojtek Pilichowski, często przebywa w Łodzi, wpadł do mnie naprawdę na kawę do studia. Posłuchał numeru, mówię: „Wojtek, mam problem z basem”. Wojtek mówi: „Poczekaj, mam bas w samochodzie”. W kilka godzin nagraliśmy wszystko.

I problem się rozwiązał sam.

Tak jest, i to bardzo dobrze się rozwiązał.  Z „Down” jest taka historia, że Poogie Bell nagrywał bębny w Pittsburghu, a Wojtek nagrywał basy w Łodzi i właściwie zabrzmiało to tak, jakby zagrali razem na setkę. To jest bardzo fajna sprawa, jak się pracuje z takimi muzykami.

Jak patrzę na to z szerszej perspektywy, to „Songs That Make Sense” wydaje mi się takim trochę podsumowaniem twojej dotychczasowej kariery.

No, można tak powiedzieć. Jest trochę mocniejszych fragmentów, które gdzieś tam nawiązują do początku, jest parę piosenek, które nawiązują do „Playboya”. Jest kilka rzeczy, których mi się nie udało zrobić wcześniej…

Z „Playboya” to chyba najmniej słyszę na tej płycie. Takim największym łącznikiem między tymi albumami jest występ Joanny Prykowskiej z Firebirds.

Jej głos kocham od czasów Firebirds. Kiedyś zaczęliśmy pracować nad jakimiś jej nagraniami i jednym z tych nagrań było właśnie „Departed”, które wtedy jeszcze się w ogóle tak nie nazywało. Nazywało się chyba roboczo „Smooth”. Bardzo długo mi zajęło, żeby Aśka napisała tekst i żeby zaśpiewała. Myślę, że trwało to trzy lata. W końcu po prostu przycisnąłem ją do muru, powiedziałem, że jest deadline i pojechałem do Szczecina nagrać ją w Szczecinie. Powiem ci szczerze, że brzmieniowo… Ja tak teraz mam, że codziennie coś innego mi się podoba, ale przez długi czas to był mój ulubiony brzmieniowo utwór na płycie.

Ostatni utwór kończysz cytatem z „The End” Beatlesów. Pamiętam kiedyś też, że nagrałeś cover „God” Lennona, to miała chyba być jakaś płyta z coverami, która gdzieś się w międzyczasie zgubiła…

Nie, to nagrałem tak po prostu z potrzeby serca. Był taki pomysł, żeby zrobić płytę na siedemdziesiątą rocznicę urodzin McCartneya i zrobiłem szkic „1985”. Koniecznie to muszę jak najszybciej skończyć i zmiksować, bo to jest ekstra. Natomiast istotnie kończę cytatem z Beatlesów, to nie jest pierwszy cytat z Beatlesów w historii Hedone.

No właśnie i dlatego od razu mi się nasuwa pytanie o tych Beatlesów. To znaczy, że dość istotną rolę odegrali w twoim życiu?

Cały czas odgrywają. Właściwie myślę, że gdyby nie Beatlesi, to na pewno bym się nie zajął… W ogóle nawet nie podszedłbym do tematu grupy, robienia muzyki. Nie mówiłbym zapewne również po angielsku. Co za tym idzie, nie miałbym takich gości na płycie. (śmiech) Bo to jest też bardzo ważne w tym projekcie, że tak dużo różnych ludzi obdarzyło mnie zaufaniem. Tak naprawdę Mark Lanegan czy Chris Olley, czy Tim Simenon… Ta płyta powstała absolutnie poza, że tak powiem, komercyjną sytuacją zakupu / usługi u kogoś. To po prostu jest pewnego rodzaju towarzyska historia, dlatego też zdaję sobie sprawę z tego, że ci ludzie mi zaufali. Wyszło z tego coś naprawdę dobrego i ładnie to wygląda, dlatego z wielką radością będę tym ludziom też tę płytę wręczał i mam nadzieję, że to jest podwalina pod dalsze działania. Tak jak mówię, ja w tej chwili już naprawdę nie mam ochoty czekać kolejnych siedmiu lat na płytę. Wręcz powiem ci więcej, są trzy utwory, które się nie znalazły na tym albumie. Jeden, to jest moje męczenie Janerki od piętnastu lat. Nie dał się zmęczyć nadal, chociaż w pewnym sensie byłem z nim na wakacjach. I też się nie dał zmęczyć. Może jak dostanie płytę, to się przekona, że warto byłoby w przyszłości coś zrobić ze mną. Strasznie mi na tym zależy, bo to jest mój ukochany polski artysta. Jest parę planów, jest parę pomysłów… Odświeżyłem kontakty z kilkoma osobami, których dawno nie widziałem, m.in. z Blixą (Bargeldem, liderem Einstürzende Neubauten – dop. rajmund). Kiedyś miał w ogóle się pojawić na „Playboyu” w „Sad Love Song”, bo bardzo mu się ten utwór podobał. Ale jakoś tam nie wyszło. Z takich wokali, które mają dla mnie naprawdę duże znaczenie, to jest właśnie Gavin Friday. Być może coś z tego wyniknie.

Będę trzymał kciuki. Natomiast chciałem cię zapytać już o bardziej komercyjno-promocyjny aspekt… Nie boisz się, że trochę ciężko będzie wypromować te piosenki w Polsce? One wszystkie są po angielsku.

To było główne założenie. Jedyny utwór, który wiadome było, że być może będzie po polsku, to był utwór z Kubą Koźbą, ale kiedy zaczął pisać tekst, to okazało się, że jednak też woli to zrobić po angielsku. Nie, nie boję się. Już widać, że „Summer of Love” bardzo dobrze sobie poradziło na antenach radiowych. „Lula” też sobie dobrze radzi. Na pewno trzecim singlem będzie „Down”. Będziemy robić teledyski do tego i do „Luli”. Zawsze w Hedone było tak, że jak coś miało być po polsku, to od razu wiedziałem, że to będzie po polsku.

A planujesz może jakąś promocję tego zagranicą? Już widziałem, że „Songs That Make Sense” jest na iTunesie, na Amazonie do ściągnięcia…

Nie bardzo wiem, jak ta promocja miałaby wyglądać. Zakładam, że jeżeli ktoś wpisze w Google „Lanegan”, to istnieje duża szansa, że pojawi się również i nasza piosenka. Natomiast bardzo chciałbym wydać tę płytę na winylu i liczę tutaj na to, że może dzięki tej akcji MegaTotal się to uda. Chciałbym wtedy zacząć tę płytę sprzedawać właśnie w tej formie, bo wydaje mi się, że dla takich kolekcjonerów, miłośników na przykład tych wszystkich featuringów Lanegana, to może być…

Taka ekskluzywna rzecz na półkę.

Dokładnie tak.

To a propos wydawania płyt. W 2007 roku miałeś swój własny label, Love Industry.

To taka przygoda. Przygoda, która zakończyła się krachem finansowym. Myślę, że dobrze było zobaczyć, jak to wygląda z drugiej strony. Natomiast nigdy więcej nie chciałbym już tego zrobić. Oczywiście nie żałuję tej przygody, ale… Gdybym te pieniądze i energię zainwestował w siebie, to pewnie miałbym już pięć swoich płyt.

Za to przerzuciłeś się na festiwal Soundedit.

To nie jest przerzucenie, po prostu to się w jakiś sposób naturalny wydarzyło. Oczywiście wiadomo, że to zajęcie się festiwalem i wytwórnią spowodowało też jakby trochę mniej chęci i czasu do pracy nad muzyką. Festiwal Soundedit to bardzo unikatowa impreza, która tak naprawdę może się świetnie rozwijać, ale z drugiej strony ma też swoje ograniczenia. Ograniczenia są takie, że w ogóle żyjemy w bardzo trudnym kraju dla kultury, dla muzyki, a ja jeszcze do tego wszystkiego robię tę imprezę w bardzo trudnym mieście w tym bardzo trudnym kraju. Jest to ciężka praca. Mam nadzieję, że uda mi się przetrwać kolejny rok i że w piątym roku istnienia festiwalu, czyli za rok, znowu coś ciekawego się wydarzy.

Już w tym roku będzie ciekawie. Mimo ciężkiego kraju i miasta, znowu udało ci się zaprosić nie lada gości: będzie Alan Wilder, Tim Simenon, Gavin Friday…

…David J, basista Bauhausu, Eden House z Andym Jacksonem, producentem Floydów, dwa razy zresztą otrzymał nagrody Grammy, dzisiaj się potwierdził Steve Osborne, który pokaże ślady do jednego z utworów z płyty „Get Ready” New Order, którą produkował. Będzie Trevor Jackson, będzie Youth, będzie Eugeniusz Rudnik – legenda absolutna, będzie Władysław Komendarek, Wojtek Pilichowski…

O planach na przyszłość już trochę powiedziałeś…

Plany na przyszłość są przede wszystkim takie, że chciałbym, żeby ta płyta się rozbujała. Żeby jak najwięcej ludzi mogło czerpać z niej emocje. Powstają teledyski, będzie trzeci singiel… Zacząłem robić jakiś kompletnie zwariowany remix „Luli”, podejście absolutnie od innej strony. W sumie nie robię już remiksów, ale to mi się jakoś chyba udało, więc chciałbym to jakoś upublicznić. Albo uda, bo dopiero jest w fazie tworzenia, nie mam teraz za bardzo czasu.

Czyli mam nadzieję, że następna płyta to nie będzie już – zgodnie z aktualną częstotliwością – 2019 rok?

Jezu, tak wyliczyłeś, że to byłby 2019?

Co siedem lat ostatnio był materiał regularnie. „SancTVarium” – „Playboy” i teraz od „Playboya”…

Nie wiem, jaki jest rytm do „co siedem lat”, ale co cztery lata są Mistrzostwa Świata, więc generalnie chciałbym się w trybie olimpijskim zmieścić. Chociaż wolałbym szybciej.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *