Jak na gościa, który śpiewa rzeczy w stylu Zabierz mnie daleko stąd, bym uciekł od siebie samego, bo urodziłem się by cierpieć, Luis Vasquez okazał się całkiem sympatycznym i otwartym rozmówcą. Porozmawialiśmy sobie o jego doskonałym ostatnim albumie, „Deeper” (sprawdźcie naszą recenzję), filmach, Berlinie, koncertach i paru innych rzeczach.
Zawsze przedstawiałeś The Soft Moon jako swój solowy projekt, który ma ci przede wszystkim pomóc w poznaniu samego siebie. Po trzech udanych albumach, jak się z tym czujesz? Wiesz już, kim jesteś?
Chyba tak, wiesz… Prawdopodobnie ten proces zajmie mi całe życie, ale po trzecim albumie, po „Deeper”, rzeczywiście czuję się trochę odmieniony i że zmierzam w tym kierunku, w którym chcę – jeśli chodzi o poznawanie siebie i tego typu rzeczy. Także w kwestii stawania się spokojniejszym człowiekiem, zdobywam coraz większą pewność siebie. W przeszłości bardzo mi jej brakowało i czułem się bardzo niepewnie. The Soft Moon pozwala mi zdobyć tę pewność. Każda kolejna płyta to jakby nowy rozdział na drodze do poznania samego siebie.
W efekcie tych przemian, „Deeper” wydaje się znacznie… No właśnie, „głębszy” niż twoje poprzednie płyty – niemalże na każdym poziomie. Jak wielką rolę odegrał w tym Berlin?
Wydaje mi się, że Berlin miał na mnie bardziej podświadomy wpływ. Przyjechałem tu dwa lata temu – teraz tu mieszkam, ale gdy przyjechałem tu dwa lata temu, zostałem na kilka miesięcy. Przechodziłem wtedy przez bardzo ciężki okres w moim życiu osobistym. Czułem się zagubiony i wtedy napisałem pierwszą piosenkę z myślą o nowym albumie.
„Wasting”.
„Wasting”, dokładnie. Napisałem wstępną wersję tej piosenki, ale już wtedy miała zdecydowany potencjał i wydawała mi się ważna. Potem przez jakiś czas koncertowałem – w Stanach, ale też trochę po Europie. A następnie przeprowadziłem się do Włoch i jeszcze raz posłuchałem „Wasting” – chwilę przed rozpoczęciem prac nad „Deeper” – i zdałem sobie sprawę, że w takim kierunku chcę iść. Ponieważ napisałem tę piosenkę w Berlinie, pomyślałem, że może Berlin będzie miał większy wpływ na płytę niż życie we Włoszech. Ale wciąż nie wiem! To w dalszym ciągu moja podświadomość. Miałem depresję, gdy pisałem tu „Wasting” dwa lata temu, ale jednocześnie jestem tu w bardzo twórczym nastroju. Więc nawet jeśli byłem wówczas bardzo smutny, czułem się zainspirowany do pisania i myślę, że to był największy wpływ Berlina. Czuję się w nim pełen inspiracji i twórczej siły, a myślę, że to bardzo ważne: by ciągle być kreatywnym.
No tak, Berlin tak działa na ludzi. Na pewno znasz historie słynnej trylogii Bowiego, „Some Great Reward” Depeche Mode czy Einstürzende Neubauten… Na „Deeper” czuję podobne rzeczy.
To super. Być może kiedy David Bowie tutaj przyjechał, wiesz, przyjechał tu w konkretnym celu. A ja przyjechałem tu… To tak jakby sprowadziła mnie tu moja muzyka. Tak naprawdę nawet nie wiedziałem, że Bowie był w Berlinie zanim tu przyjechałem.
No co ty?
Nie wiedziałem o tym, dowiedziałem się dopiero później. „Low” to jedna z moich ulubionych płyt i powstała właśnie tutaj. Dowiedziałem się od znajomych. Kiedy mówiłem im, że mieszkam w Berlinie, od razu wspominali, że ten i ten przeprowadzili się do Berlina. Więc to prawie tak jakbyśmy byli bratnimi duszami na swój sposób.
Może to trochę naciągane, ale „Deeper” od razu skojarzyło mi się też jako swego rodzaju bratnia dusza „Pretty Hate Machine” Nine Inch Nails.
Tak, to możliwe. To ciekawe, co się nagle okazuje… Nie mówię tu o podrabianiu kogoś innego, ani że nie inspiruję się innymi zespołami przy pisaniu, zwłaszcza gdy pisałem „Deeper”. To było bardzo wewnętrzne przeżycie. Ale to fascynujące, kiedy już się jest poza czymś i ma się to skończone. Ja też widzę czasem te wszystkie podobieństwa. To bardzo interesujące.
Pozostając przy Nine Inch Nails: tak jak zawsze obowiązywało hasło „Nine Inch Nails is Trent Reznor”, tak The Soft Moon to zawsze byłeś tylko ty. Przy „Deeper” po raz pierwszy dopuściłeś kogoś z zewnątrz – Maurizio Baggio. Jaką rolę odegrał na „Deeper”?
Zanim pracowaliśmy razem nad tą płytą, był moim inżynierem dźwięku na kilku trasach. Udało nam się nawiązać bardzo bliską znajomość. Nauczyliśmy się też sobie ufać, ponieważ razem byliśmy w trasie. Na trasie jest się z ludźmi bardzo blisko. To był główny powód, dlaczego wejście z nim do studia wydawało mi się dobrym pomysłem. Ze względu na naszą przyjaźń, którą nawiązaliśmy. I to miało potem wpływ na płytę, ponieważ dotąd zazwyczaj pisałem w domu. A teraz miałem możliwość wzięcia moich piosenek do studia, ponieważ Maurizio ma cały ten sprzęt, którego mi brak. Byłem w stanie poszerzyć swoje brzmienie w dowolnym kierunku. A on mi w tym pomógł. Pomógł mi osiągnąć tą płytą mój cel: zarówno brzmieniowo, jak i emocjonalnie.
Czyli zrobił dokładnie to, co większość najlepszych producentów: wyciągnął z artysty wszystko to, co najlepsze.
Tak. Więc najprawdopodobniej będę z nim dalej współpracował.
To świetnie, sądząc po muzyce, ma na ciebie bardzo dobry wpływ. Czy możemy się spodziewać, że ściągniesz na pokład więcej ludzi? Czy The Soft Moon będzie kiedyś „normalnym zespołem”?
Prawdopodobnie, ostatnio sporo o tym myślałem. Zastanawiam się, w jaki sposób zrobić ten krok. Myślę, że następnym razem, kiedy wejdę do studia… Wiesz, normalnie piszę poszczególne partie w domu, zabieram je do studia i tam mogę je wykonać, na przykład bębny. Mogę wykorzystać elektroniczny zestaw perkusyjny jako szkic. Następnie biorę to do studia i potem jakoś wykonuję na żywo. Odtwarzam to. Więc myślę, że chciałbym teraz na przykład sprowadzić swojego perkusistę, a może nawet basistę, do studia i żeby zajęli się swoimi partiami. Nagrać ich własne partie. Ale wciąż to ja bym je pisał, może pozwoliłbym im też na jakąś wolność artystyczną. Ale zamiast mnie grającego na wszystkim, wciąż pisałbym w domu, lecz następnie oni mogliby wykonywać te partie na swój sposób. Myślę, że to będzie mój kolejny krok.
Czyli nie lubisz jamować?
Nie, lubię, uwielbiam to i w sumie za tym tęsknię. Robimy to razem na próbach przed koncertami. To są nasze chwile, kiedy możemy się bardziej zżyć.
Jakieś piosenki The Soft Moon powstały już w ten sposób?
Nie, jeszcze nie.
Nie masz ochoty poeksperymentować z innymi producentami?
Mam, jestem otwarty na każdego. Wszystko zależy wyłącznie od moich relacji z tą osobą. W moim przypadku to zawsze działa na tej zasadzie. Byłoby świetnie popracować z większymi nazwiskami, na przykład z Brianem Eno albo Davidem Byrnem. Brian Eno byłby świetny. Popchnąłby mnie w stronę, w którą zawsze chciałem się w końcu udać gdzieś na boku. W jakieś bardziej ambientowe rejony. Nie wiem, nigdy nie można przewidzieć, co się stanie, ale to by było bardzo ciekawe.
Mówisz, że The Soft Moon to dla ciebie rodzaj terapii. Ale „Deeper” to strasznie depresyjna, nihilistyczna płyta. Myślisz, że mogłaby komuś pomóc?
(śmiech) A to ciekawe. Myślę, że miałaby szanse komuś pomóc, bo jeśli ktoś może się z nią utożsamiać, poczuje, że nie jest sam. A to zawsze pierwszy krok do lepszego samopoczucia i osiągnięcia szczęścia.
Poleciłbyś innym pisanie piosenek jako formę terapii?
Tylko jeśli muzyka jest dla nich czymś naturalnym. Dla mnie to po prostu sposób na wyrażenie samego siebie i pracę nad sobą. Ale tak naprawdę wszystko może być terapią. Polecam ludziom, żeby spróbowali znaleźć swój własny, unikalny rodzaj terapii, zamiast iść na rozmowę z psychiatrą. Wydaje mi się, że są lepsze sposoby. W moim przypadku taką drogą ujścia jest kreatywność.
Jak już pewnie się domyślasz, moim ulubionym kawałkiem na „Deeper” jest „Wasting”. A więc czy to naprawdę jedyna droga? Zaakceptować świat jakim jest, dać się zatopić substancji i mieć nadzieję, że któregoś dnia poczujemy się żywi?
To piosenka o odpuszczaniu. Czasami po prostu musimy stracić kontrolę nad naszym otoczeniem, bo inaczej się nie da. Życie jest nieprzewidywalne, spontaniczne. Niektóre rzeczy będą się działy w twoim życiu i nigdy ich nie będziesz kontrolować. Więc odpuszczenie i poddanie się im – wydaje mi się, że to najprostsza droga. To jak pogodzenie się ze swoim życiem.
Czyli nie chcesz już zmieniać świata?
(śmiech) Może odrobinę, na swój sposób. Bardziej niż czegokolwiek innego chcę odcisnąć swoje małe piętno. Mam nadzieję, że zostawię po sobie coś ważnego w swoim małym świecie.
Powiedziałeś, że z czasem zdobyłeś pewność siebie. To się odbiło na kolejnej ważnej zmianie na „Deeper” – w tekstach. Teraz jest ich znacznie więcej, są bogatsze w porównaniu do twoich poprzednich krążków. Poczułeś, że masz teraz więcej do powiedzenia? Znalazłeś dzięki tej pewności siebie sposób na wyrażenie siebie w tekstach piosenek?
To pewnie kwestia tej pewności, ale to też dlatego, że wciąż się zmieniam. W przeszłości nie miałem pomysłu na opisanie swoich uczuć. I nawet do końca nie wiedziałem, co czuję. Teraz, gdy trochę dorosłem, zagrałem mnóstwo koncertów, myślę, że doszedłem do punktu, w którym rozumiem siebie nieco lepiej. Więc teraz potrafię wyrazić uczucia słowami. Myślę, że to się wydarzyło w naturalny sposób.
Wiem, że byłeś przez jakiś czas grafikiem. Zdajesz się przywiązywać dużą wagę do wizualizacji i oprawy graficznej swoich albumów.
Tak, oprawa graficzna zawsze była dla mnie ważna. Dbam o estetykę i myślę, że chciałem stworzyć The Soft Moon jako coś więcej niż tylko projekt muzyczny. Staram się stworzyć własny świat Soft Moon. Lubię zajmować się różnymi jego aspektami, a więc szatą graficzną okładek, ale też koncertami, konkretnymi wizualizacjami, z których korzystamy, a nawet oświetleniem. Wszystko to jest częścią jednego uniwersum. To znacznie więcej niż tylko muzyka.
Postarałeś się też o świetne teledyski. Wydawało mi się, że „Far” jest wspaniałe, no ale potem przyszło „Wasting”… Co to za tajemniczy Y2K? Jak ich znalazłeś?
To dwóch gości z Los Angeles, którzy tworzą jakby zespół. W zasadzie poznał mnie z nimi przyjaciel. A mój menadżer chyba musiał ich już znać, bo pracowali wcześniej nad teledyskiem dla muzyka z Portland znanego jako EMA. W każdym razie byłem w Los Angeles odwiedzić moją mamę i spędziłem tam jakieś półtora miesiąca. Wszystko się zgrało, bo oni też akurat byli w Los Angeles. Spotkaliśmy się i opowiedziałem im mój pomysł na „Far” – bo to był nasz pierwszy wspólny teledysk – i pierwotnie mieliśmy zrobić tylko to wideo. Pracowało się z nimi naprawdę świetnie, pociągnęli mój pomysł na „Far” i wprowadzili kilka mniejszych w swoim stylu. A dwa dni później nakręciliśmy „Wasting”. Więc zajęło nam to piątek, sobotę i niedzielę – i wyszły nam dwa teledyski. W niedzielę zrobiliśmy „Wasting”. Ale tak, jestem bardzo zadowolony z „Far”. A na „Wasting” tak naprawdę nie miałem wtedy pomysłu. Wszystko wydarzyło się tak szybko, byłem skupiony na „Far”. Ale koniec końców, tak, wyszło nam całkiem nieźle.
Dostrzegam masę inspiracji w obu teledyskach. Nie wiem, czy znasz taki film „Za czarną tęczą”…
A tak.
Od razu o nim pomyślałem, oglądając „Wasting”. Ale też i cała ta stylistyka giallo jak u Dario Argento…
To super, uwielbiam Dario Argento.
Nawet Alejandro Jodorowski…
Tak! Symbolizm.
Właśnie. Ile z tego wyszło od ciebie?
Cóż, Dario Argento i Alejandro Jodorowski to wręcz moi dwaj ulubieńcy. W przypadku „Wasting” była to bardziej koncepcja i zdecydowanie widzę teraz podobieństwo do „Za czarną tęczą”, jak już o tym wspomniałeś. Z kolei „Far” miał być czymś w stylu Davida Cronenberga, Davida Lyncha – trochę „Człowiek słoń” – to mnie wtedy inspirowało.
Czy filmy inspirują cię też do piosenek?
Nie, tylko do teledysków. Piosenki przychodzą do mnie z innego źródła. To bardziej moje wnętrze, moje życie. Czasem jak ktoś wypowie na filmie jakąś kwestię, a ja reaguję „wow, czuję podobnie”. Takie małe rzeczy są dla mnie iskierkami. Ale jednocześnie ciężko nie inspirować się wieloma rzeczami. To działa jak gąbka. Ale też bardzo często nie zdaję sobie sprawy, że coś mnie inspiruje. To zawsze wraca do poziomu podświadomości. Coś mnie trafia, wchodzi w moje ciało i dopóki nie napiszę piosenki albo nie skomponuję muzyki, dopiero wtedy wychodzi i dopiero później zdaję sobie z tego sprawę.
No dobra, to jakbyś miał wziąć trzy filmy na bezludną wyspę…
(śmiech) Nie, nie cierpię takich pytań. Jest taki film, który uwielbiam. Widziałem go jako dziecko, nazywa się „La Bamba”. To prawdziwa historia meksykańsko-amerykańskiego piosenkarza, który zyskał popularność w latach 50. i zaraz potem zginął w wypadku samolotowym. Ten film był zawsze dla mnie czymś wyjątkowym. Pamiętam, jak go oglądałem w kinie jako dzieciak. To naprawdę ciężkie pytanie. (śmiech) „La Bamba” to prawdziwa historia, z którą się identyfikuję, więc teraz wybrałbym coś zupełnie dziwnego… Na przykład „Głowę do wycierania” albo coś takiego. Na pewno wybrałbym trzy zupełnie różne filmy.
Myślałeś kiedyś o skomponowaniu ścieżki dźwiękowej? Uchwycenie filmowej atmosfery zawsze ci się udaje.
Tak, to jeden z moich celów, żeby w końcu zrobić muzykę do filmu. Skorzystam z każdej okazji, chciałbym zrobić krok w kierunku tego świata. Fajnie, gdyby to był horror. Może nawet coś fantasy albo science fiction.
Science fiction to by było coś.
Tak, to by było świetne.
Zaczynałeś w czasach MySpace’a, kiedy ten portal trząsł całym Internetem. Jak porównałbyś je do dzisiejszej rzeczywistości Spotify i Facebooka? Jest lepiej czy wręcz przeciwnie?
Wiesz co, to ciekawe… Ale tak naprawdę nie przywiązuję do tego większej wagi. Skupiam się w całości na robieniu mojej muzyki. No i teraz mam menadżera, specjalistę od reklamy i innych fachowców po swojej stronie. To mi pozwala się od tego odsunąć. I świetnie. Chciałbym się skupić na sobie i na tym, co robię, jak żyję, i wydaje mi się, że to również odbija się pozytywnie na mojej muzyce. Bo dzięki temu jest tak unikalna i szczera. Ponieważ nie odsłaniam się za bardzo. Wciąż jestem w dużej mierze w swojej głowie. Chcę pozostać czysty.
Zagrałeś już trochę koncertów. Jak było? Jak zmieniły się twoje występy przy materiale z „Deeper”?
Są większe. (śmiech) Zdecydowanie się rozrosły. Udajemy się też w miejsca, gdzie nigdy dotąd nie byliśmy, to wspaniałe. Wracając też do śpiewania i tekstów, ludzie mogą teraz śpiewać razem z nami, to wielka frajda. Takie rzeczy zauważam. To wszystko dobre zmiany i wydają mi się bardzo pozytywne.
A co z wizualizacjami?
Na ostatnich trasach skupiałem się na oświetleniu. Chciałem się na chwilę wycofać z wizualizacji i sprawdzić, jakie wrażenie mogę wywrzeć przy pomocy świateł. I okazało się, że to niezła zabawa. Podróżujemy razem z oświetleniowcem, dzięki czemu wszystko jest zgrane z muzyką, robi wrażenie i jest bardzo fajne. Ale zobaczymy, co przyniesie przyszłość, chciałbym jeszcze to poszerzyć… Ale to jak zwykle kwestia pieniędzy i budżetu.
Byłeś w Polsce na dwóch festiwalach. Jak je wspominasz?
W sumie oba były świetne. Cieszę się na koncerty w Polsce. Fani wydają się tu bardzo wierni i podekscytowani. Nie mają oporów przed dobrą zabawą, ani reagowaniem na koncertach. W niektórych miejscach ciężko jest zmienić komukolwiek wyraz twarzy, ale w Polsce panuje zawsze zabawa, spontaniczność i ekscytacja. To jest super.
Dzięki! Czego możemy się spodziewać tym razem?
A nie wiem, to dobre pytanie! Zobaczymy… Po prostu dam wam z siebie wszystko, jak zwykle. Na scenie zawsze ulegam przemianie. To bardzo emocjonalne przeżycie, mam nadzieję, że wpływa też na innych i że jest to coś, co pamięta się na zawsze.
Biorąc pod uwagę, jak różne są wszystkie twoje płyty, nie mogę się już doczekać, jak będzie brzmiała następna. Obmyślasz już nowe piosenki?
Nie, nigdy nie zakładam, jaka będzie przyszłość, muzyka… Po prostu… Kiedy przychodzi czas na pisanie, to siadam i co ze mnie wyjdzie, to wyjdzie. Nie lubię się nad tym zastanawiać. Wydaję nową płytę, jadę z nią w trasę i jak jest po wszystkim, czuję, że to koniec i mogę iść dalej.
Mamy taką tradycję na naszym blogu, w końcu nazywa się „jeszcze tego nie słyszałeś”… A więc teraz twoja kolej, żebyś polecił nam jakiegoś nowego wykonawcę.
Jest taki jeden z moich ulubionych artystów, o którym mówię dość często i wydaje mi się, że zasługuje na nieco więcej uwagi. Już nie żyje, nazywał się Patrick Miller. A jego projekt to Minimal Man. Czuję silną więź z tym gościem. Miał na mnie wielki wpływ, jego muzyka jest nieco dziwna… Nie jest dla każdego, ale jeśli dasz mu szansę – a nuż ci się spodoba.
Wielkie dzięki i do zobaczenia w Kulturalnej!
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy