Gavin Friday to irlandzki wokalista, którego możecie przede wszystkim kojarzyć z postpunkowego The Virgin Prunes. Maczał palce przy wielu soundtrackach (w tym do filmów swojego rodaka, Jima Sheridana), jest również malarzem i dobrym kumplem Bono. Skłamałbym jednak, pisząc że to jego nietuzinkowa osoba jest głównym powodem, dla którego zainteresowałem się dzisiejszą propozycją. „Shag Tobacco” to jedna z tych dziwnych płyt, które przykuły mą uwagę przez nazwisko widniejące w polu, na które normalni ludzie w ogóle nie zwracają uwagi.
Chodzi o jej producenta.
Choć „Shag Tobacco” to trzecia (i ostatnia) płyta, przy której Friday współpracował z Mauricem Seezerem, zasadniczo różni się od ich dwóch poprzednich dzieł. W dużym stopniu to zasługa osoby, która nadała ostateczny kształt brzmieniu całego albumu. Najwyższa pora zdradzić, że jego producentem był Tim Simenon. Cczłowiek, który już dwa lata później awansował do mainstreamowej ekstraklasy, zabierając się za „Ultra” Depeche Mode. Płytę, która do dziś stanowi zdecydowanie najlepiej wyprodukowany krążek Gahana i spółki po odejściu Alana Wildera (jeśli kogoś interesują jeszcze moje gorzkie żale w tym temacie, to zapraszam do tekstu poświęconego „Bloodline” Recoila). A brzmienie „Shag Tobacco” nie zachwyca wcale mniej.
„Shag Tobacco” wciąga już od kameralnego utworu tytułowego. Klimatyczny półszept Fridaya nadaje tonu całej kompozycji wraz z niemalże dark ambientowym tłem i niezliczonymi smaczkami w tle, z których tak słynie Simenon. Żaden z nich jednak nie rozprasza, a tylko buduje głębię całej aranżacji. Aranżacja to zresztą słowo klucz w przypadku tego albumu, gdzie współbrzmienia znaczą wszystko. Choćby w nieco zbliżonym do ówczesnego brzmienia U2 „Little Black Dress”, gdzie przestrzeń wokalną budują swoimi wokalizami… sam Bono i The Edge. A chwilę potem jesteśmy raczeni filmową solówką fortepianową i ledwo słyszalnym saksofonem, który przebija się przez pozostałe efekty. Majstersztyk. Nawet gdy miejscami wyskoczy bardziej nowocześnie brzmiący „The Slider”, w którym gospelowe zaśpiewy spotykają gramofonowe skrecze samego Simenona, wszystko jest na swoim miejscu.
Ale to nie tak, że na „Shag Tobacco” brakuje miejsca na stylową komercyjność.
Jest tu przynajmniej kilka bardzo popowych piosenek, które przy całej swej chwytliwości charakteryzuje wciąż zachowana elegancja brzmieniowa. Zauważyli to producenci soundtracku do „Romeo + Julia” Baza Luhrmanna, umieszczając na nim „Angel” prowadzone przez iście anielski głos Fridaya. Najbardziej hitowy potencjał ma tu dramatyczna pieśń „You, Me and World War Three”. Jej klawiszowy motyw od razu zapada w pamięć, a z każdym kolejnym zapętleniem odkrywamy kolejną warstwę detali w tle. Pamiętam zresztą, że swego czasu dość często grywała ją radiowa Trójka, więc to wcale nie tak, że coś tu przeszło zupełnie niezauważone. Szkoda, że na singiel nie trafił złowrogi „Dolls”. Stanowi esencję całego stylu Gavina Fridaya: tajemniczy półszept, anielski falset, cyniczny tekst… A aranżacja aż kipi od pomysłów: akordeon, riffowanie…
Czegoż tu nie ma.
Atmosfera na koniec mocno zwalnia, dzięki czemu zatapiamy się w marzycielski nastrój pięknych ballad „My Twentieth Century” i „Last Song I’ll Ever Sing”. Nawet gdy „Kitchen Sink Drama” uderza niebezpiecznie blisko rejonów „One More Night” i „You Are Not Alone”, nie sposób odmówić jej uroku. Zakończyć się musiało oczywiście – jak to na ogół u prawdziwych artystów bywa – po francusku, w udany sposób nawiązując do tytułowego otwieracza. Myślę, że całą postać Gavina Fridaya na tym albumie idealnie podsumowuje linijka z mojego innego faworyta, o którym jeszcze nie wspomniałem: I am the art in your party, not a twist cap sniffing bore…
Tak że jeśli chcecie zabłysnąć przed ukochaną jakąś piękną płytą, której jeszcze nie słyszała, polecam „Shag Tabacco”. Do jakiegoś popołudnia w herbaciarni albo wieczoru przy winie po październikowym spacerze będzie jak znalazł. Idealny krążek na te jaśniejsze dni wczesnej jesieni.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
zajefajne