Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale pewnie gdyby to jakoś procentowo porównać, okazałoby się, że większość moich ulubionych polskich zespołów pochodzi z Łodzi (nie bez powodu zwanej czasem „polskim Manchesterem”). Pisałem już o NOT czy Hedone, zaczęło się to jednak znacznie wcześniej. Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i osiemdziesiątych to, zdaje się, właśnie w Łodzi znajdował się ośrodek gotycko-nowofalowych klimatów, wylewających się wprost z kierunku lasu The Cure czy równiny Bauhausu. Reaktywowana niedawno Pornografia, Jezabel Jazz, a wcześniej Blitzkrieg. Dziś zajmę się tym ostatnim.
Blitzkrieg był rzeczywiście wojną błyskawiczną.
Założony w 1987 roku przez basistę i wokalistę Piotra Czyszanowskiego (znanego później jako Peter Guellard), gitarzystę Tomasza „Mecha” Wojciechowskiego i perkusistę Tomasza Bryczka od razu rozpoczął ofensywę na festiwalach po całej Polsce: trzykrotnie na głównej scenie Jarocina, poza tym na Festiwalu Życia, Zadymie, Odjazdach i Poza Kontrolą. W 1991 roku oddał się świętej wojnie, z której narodziła się wydana rok później płyta „Holy War”. Muzycy od początku otwarcie przyznawali się do inspiracji Bauhausem i solową twórczością Petera Murphy’ego, słychać na tej płycie również echa wczesnego The Cult i Swans.
Między innymi dzięki temu debiutancki krążek Blitzkriegu wcale nie brzmi jak polska płyta. Dodatkowo wszystkie utwory napisane zostały po angielsku (wyłączając wieńczący ją „Tłum (When You Die)”), Czyszanowski wyśpiewuje je w tym języku znacznie naturalniej niż większość polskich wokalistów z tamtego okresu, a i brzmienie całego albumu pozytywnie wyróżnia się na tym polu. Ciekawostka, że nawet okładkę zrobił im – wówczas dopiero szkolący się w fachu, z którego dziś słynie – Wojciech Smarzowski. Także tzw. „światowy poziom” po całości.
Ale żeby nie było, że w tej pięknej otoczce kryje się jakaś byle jaka muzyka.
Osobiście Blitzkrieg przemawiał do mnie zawsze najmocniej w tym najenergiczniejszym wydaniu. Jak w doskonale zagrzewającym do boju „Fall of Jericho” z fajnym gitarowym przejściem i psychodeliczną solówką, a także wokalistą wzbijającym się na wyżyny swoich umiejętności. Albo ewidentnie cultowski „Flexible” w stylu przebojowego rocka z przełomu dekad. Do tego galopujący utwór tytułowy i powoli rozkręcany, odrobinę teatralny „Elevator” z wpadającym w ucho refrenem o oglądaniu telewizji. Dla rozluźnienia zestaw przeplatają spokojniejsze kompozycje jak „Going Down” z dodatkiem wokalistek i akordeonu czy uzupełniany skrzypcami „Need U By My Side” zadedykowany przyszłej żonie wokalisty (co tam robi ten urwany sampel z „U Can’t Touch This”?!).
„Holy War” nie jest więc w żadnym razie płytą jednostajną, opartą na jednym schemacie.
Blitzkrieg aż tryskał pomysłami, co słychać już po drugim utworze, „King of My Castle”. Zatopiony w szkockim klimacie, z „wojenną” perkusją – doskonale opisał ten kawałek lata temu (może tym razem obejdzie się bez shitstormu) Tomasz Beksiński: W utworze tym po mistrzowsku połączono lodowaty chłód szarego, surowego krajobrazu i zimnych kamiennych murów zamczyska z barwnym splendorem spod znaku płaszcza i szpady. Największe wrażenie robi jednak „Holding the Gun”, samplujący „Carminę Buranę” Carla Orffa, zanim to się stało mainstreamowe (link nr 1, link nr 2, link nr 3… mógłbym tak bez końca).
Ten ograny do granic możliwości fragment słynnej kantaty idealnie jednak pasuje do dramaturgii utworu, a Blitzkrieg wytacza tu już bez skrupułów wszystkie najcięższe działa: skrzypce, wspomagające wokalistki, krzyk rozpaczy Czyszanowskiego… Bez wątpienia najlepszy fragment płyty, pozostawiający w cieniu industrialne „In Cold Blood” i polskojęzyczny „Tłum (When You Die)”, który chyba w ogóle należałoby traktować w ramach bonusu.
Co się stało z tak obiecującym zespołem?
Po trasie koncertowej w Holandii w 1991 roku Piotr Czyszanowski wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zainteresował się muzyką industrialną spod znaku Nine Inch Nails i Ministry. Gdy po roku wrócił do Polski, próbował reaktywować Blitzkrieg, lecz gitarzysta i współtwórca materiału, Tomasz „Mechu” Wojciechowski, zajął się już swoją nową kapelą, Jezabel Jazz. Czyszanowski powołał więc do życia nowy projekt – tym razem z Tytusem De Ville z Pornografii – pod szyldem Wirus. Grupa wystąpiła w Jarocinie oraz w Sopocie, była w trakcie nagrań na debiutancką płytę. Niestety, antykatolicki charakter jej twórczości uniemożliwił ich ukończenie.
Czyszanowski na stałe przeniósł się do USA, gdzie rozkręcił kolejną kapelę, MACE. To był już wyraźny krok w stronę wspomnianych wcześniej inspiracji. Dość wspomnieć, że dostępne na YouTubie fragmenty koncertów MACE wyglądają jak materiały z planu teledysku do „Wish” Nine Inch Nails. Zespół wydał płytę „Climax Generator” oraz EP-kę „Like America Doesn’t Have Enough Problems Already…”, na której zagrał m.in. Ron Marks, gitarzysta Celtic Frost. Ostatnim projektem Czyszanowskiego – czy już raczej Petera Guellarda – pozostaje trip-hopowa Una De Luna.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
poczatki Blitzkriegu to XXXI LO :-). Pamietam 🙂
A ja.. pamiętam ich koncert w Fiolce w Warszawie, jak przelotnie Fiolka na Ursynowie istniała 🙂 A teraz od niemal kilku lat próbowałem przypomnieć sobie kto to był.. z Holding The Gun… ciary wszędzie. i jest w końcu olśnienie. I szkoda że tak mało… jedno z najlepszych przeżyć muzycznych w życiu