Steve Harris z Iron Maiden powiedział kiedyś, że w życiu można zmienić żonę, narodowość, płeć i masę innych rzeczy, ale nie zmienia się ulubionej drużyny piłkarskiej. Przeniósłbym to na grunt muzyczny: jeśli już masz jakiś ulubiony zespół, to nie zmieniasz go tylko dlatego, że nagrał jedną, nawet dwie, nieco słabsze płyty z rzędu czy zachciało mu się nagle zawojować listy przebojów jakąś żenującą komerchą. Moim ulubionym zespołem od lat jest Nine Inch Nails, mimo że ostatni naprawdę wielki album Trent Reznor stworzył 14 lat temu, a od czasu „The Fragile” nagrywa rzeczy najwyżej sympatyczne – jak „With Teeth” czy „Ghosts I-IV”.
Ale zdarzały mu się też krążki po prostu złe: jak „The Slip”, „Year Zero”, czy przekraczający już wszelkie granice przyzwoitości „Y34RZ3R0R3M1X3D” (choć akurat w tym wypadku on sam niewiele miał do powiedzenia, ale jakby nie było, płytę firmuje jego szyld). Liczyłem, że parę lat przerwy przyniesie poprawę. I nie zawiodłem się – „Hesitation Marks” wciąż daleko do poziomu z lat dziewięćdziesiątych, ale przynajmniej nie muszę się wstydzić, co tym razem zmajstrował mój ulubiony zespół.
Głównym problemem Trenta Reznora jest to, że okopał się w doskonale sobie znanym i bezpiecznym gronie współpracowników. To dlatego wszystko, co od prawie dwóch dekach wychodzi spod jego ręki, brzmi dokładnie tak samo. W latach dziewięćdziesiątych w zasadzie każda nowa płyta NIN przynosiła istotne zmiany w składzie zespołu. Dzięki czemu materiał był zróżnicowany i za każdym razem świeży.
Odkąd Reznor założył kółko wzajemnej adoracji razem z Atticusem Rossem, Alanem Moulderem i Alessandrem Cortinim, trudno do jego twórczości podchodzić z jakimkolwiek entuzjazmem. Oczywiście, zdarzają mu się przebłyski, bo to jednak zdolny gość, jak soundtracki do „The Social Network” czy nawet lepszy w moim odczuciu do „The Girl with the Dragon Tattoo”, lecz coraz częściej trafia na absolutne mielizny, czego najlepszym dowodem był tegoroczny pełnowymiarowy debiut How to Destroy Angels.
Tym bardziej cieszy mnie, że nad „Hesitation Marks” pracowały zupełnie nowe osoby.
W ekskluzywnym wywiadzie dołączonym do iTunesowej edycji płyty El Rezzo zdradza, że na pewnym etapie prac ściągnął do studia zewnętrznego producenta. Nie zdradził jego nazwiska, ale że ostatecznie nic z tego nie wyszło, może i lepiej. Szkoda, że zabrakło mu odwagi, aby jednak popracować pod jego dyktando, bo moglibyśmy mieć do czynienia z albumem jeszcze lepszym. Ale zmiany i tak są bardzo poważne. W tym samym wywiadzie Trent przedstawia trzy niewykorzystane demówki oraz pierwotny szkic utworu „All Time Low”. Brzmi tak sobie.
Dopiero gdy owy szkic trafił w ręce Adriana Belewa, genialnego gitarzysty znanego głównie z King Crimson (ale z Trentem też już współpracował zarówno na „The Downward Spiral” i „The Fragile”, jak i na „Ghosts I-IV”), powstała najświeższa kompozycja Nine Inch Nails od lat. Belew dorzucił swoje charakterystyczne połamane brzmienia, dwa grosze dorzucił drugi z najważniejszych gości na „Hesitation Marks”: Pino Palladino, i utwór zyskał zupełnie nową jakość. Nazwisko Belewa pojawia się przy wszystkich najlepszych utworach na tym krążku.
Pszypadeg? NIE SONDZE.
A jakie to są te najlepsze fragmenty „Hesitation Marks”? Już wyliczam. Wspomniany „All Time Low”, w którym jest więcej pomysłów niż na „Year Zero” i „The Slip” razem wziętych. Wystarczy wspomnieć o elektronicznej końcówce rodem ze stareńkiego Final Fantasy czy nawiązującym do „Closer” beacie. Przy czym jest to bardzo fajne nawiązanie na miarę zapożyczeń z „The Fragile”, a nie wpychanie na chama po raz sześćset sześćdziesiąty dziewiąty motywu z „The Downward Spiral” do nowej piosenki, gdzie nijak ten motyw nie pasuje (niestety, taki numer też się na „Hesitation Marks” trafia – patrz: „Came Back Haunted”).
„Various Methods of Escape”, który przywodzi klimat nowoczesnego Bowiego z lat dziewięćdziesiątych i zarazem jest najbardziej „fredżajlowym” momentem albumu. Mamy tu i charakterystyczne reznorowe zwolnienie, i pełen emocji refren, i efektowny finał z tak znajomo brzmiącą wokalizą. Podobnie mógłbym scharakteryzować „I Would for You”. W nim znów wszystko jest „right where it belongs”, a nawet pojawiają się żywe bębny (bo jednak z tymi programowanymi beatami w każdym utworze Reznor trochę tym razem przesadził). Czytałem wiele opinii, że ludzie płaczą przy gitarowej solówce na koniec i fortepiaNINowym outrze – i jestem w stanie ich zrozumieć.
A outro od razu prowadzi do kolejnego żelaznego punktu tego krążka…
„In Two”, które nie brzmi jak nic, co dotąd zrobił Reznor (a to największy komplement, jakim można go obdarować po ostatnich latach twórczości). W tym kawałku jest wszystko: industrialne piłowanie, gitarowe rzężenie, pełen agresji wokal, który przed refrenem przechodzi nawet przez oldskulowy vocoder… I aż dziw bierze, jak bardzo do tego wszystkiego pasuje kolejna typowa dla lidera NIN wolniejsza partia z powtarzanym „I just don’t know anymore”… Nawet jeśli jego teksty wróciły do poziomu licealnej poezji samobójczej, wolę go po stokroć w takim wydaniu niż z upolitycznionymi „don’t give a shit about the temperature in Guatemala”.
Oczywiście „Hesitation Marks” zapisze się w annałach muzyki jako TA płyta, gdzie jest TEN utwór: „Everything”.
Cóż, Reznor miewa swoje komercyjne ciągoty, co pokazał już chociażby na „With Teeth”. Ale nawet „Every Day is Exactly the Same” nie spotkało się z aż taką falą krytyki. No ja też przyznaję, że byłem w lekkim szoku, gdy usłyszałem ten utwór po raz pierwszy w audycji Zane’a Lowe’a. Wokal wyniesiony jakimś paskudnym autotune’em, gitara jak z „Just Like Heaven” The Cure, w refrenie niezbyt wyrafinowana sieka na miarę „Getting Smaller”…
Nie wiem, może takie coś zamówiła u Reznora wytwórnia na potrzeby przyszłorocznej składanki. Może to były tylko bajki i zażyczyła sobie tego już obecna wytwórnia. A może jednak naprawdę sam artysta poczuł potrzebę nagrania takiego potworka? Cóż, wiele dobrego nim chyba nie osiągnął, a i sam chyba nie traktuje tej piosenki do końca poważnie. To jedyny kawałek z płyty, który nie pojawił się na żadnym koncercie.
Najsłabiej „Hesitation Marks” prezentuje się w chwilach, gdy Trent Reznor został pozostawiony samemu sobie.
„Disappointed” to monotonny, ascetyczny beat i – przynamniej przez pierwszą połowę utworu – niewiele więcej. Odrobinę ciekawiej robi się pod koniec, zwłaszcza w wersji na żywo, gdzie Ilan Rubin gra na wiolonczeli. Na podobne problemy cierpi „Running”. Kompozycja faktycznie pasuje do tytułu i cały czas dokądś gna, ale nie jest to zbyt emocjonująca gonitwa. Nawet jeśli w rytmie żywcem wyjętym z czasów „Pretty Hate Machine”.
Ale żeby nie było, że przyznaję rację wszystkim, którzy narzekają na zbytnią syntetyczność tego materiału. Akurat żywych instrumentów (i to dość nietypowych) na „Hesitation Marks” nie brakuje. W „All Time Low” rozbrzmiewają organy Wurlitzera, w „Various Methods of Escape” Trent sięga po inny klawiszowy rodzynek: dulcitone. W zamykającym płytę „While I’m Still Here” odkurzył nawet saksofon (pierwszy raz od czasów „Purest Feeling”). Może i mało tego w porównaniu do „The Fragile”, ale wciąż jest to dużo organiczniej brzmiąca płyta od „Year Zero”. Bez większego grzebania w studiu, prawie że na setkę, to zostało już nagrane „The Slip”. A chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że to była lepsza płyta.
Spodziewałem się czegoś o wiele gorszego.
Kolejnego recyclingu sampli z „Year Zero” lub jednowarstwowej, sztampowej płyty bez pomysłów. „Hesitation Marks” oczywiście też ma swoje wady i wciąż daleko jej do dawnych dzieł Reznora, ale do tamtego poziomu już pewnie nigdy nie wrócimy. Tymczasem niewiele płyt dało mi w tym roku tyle radości.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Najpierw chórki teraz „Just Like Heaven”…
http://www.769.net.pl/j.gif
A już myślałem, że mi się upiekło ;p
Przypuszczam, że w piekle jest specjalny kocioł dla Ciebie naszykowany 😉
Jeśli Ty gotujesz, to nie mam nic przeciwko 😉
69 lubiacych ^^ Recka bardzo fajna, natomiast nadal nie rozumiem tego hejtu dla Welcome Oblivion 😉