David Bowie – The Next Day

2013, płyty Autor: rajmund gru 08, 2013 Brak komentarzy

Gdzie byliście 8 stycznia 2013, kiedy dokonywał się pierwszy z licznych wielkich powrotów muzycznych tego roku? Ja przeglądałem do śniadania newsy z Twittera i tam rzucił mi się w oczy tweet Duncana Jonesa, reżysera „Moon” i „Source Code”, który informował, że jego ojciec właśnie zapowiedział nową płytę. Ojciec, czyli obchodzący tamtego dnia 66. urodziny David Robert Jones. W mainstreamie: David Bowie.

Nie ma co się tutaj rozpisywać o tym, co się przez te 10 lat milczenia z Jonesem seniorem działo, bo o tym już napisano sto tysięcy razy w każdej recenzji „The Next Day”. Warto jednak zwrócić uwagę, jak kolejny raz Bowie udowodnił, że jest geniuszem marketingu i nie bez powodu przypisuje mu się tak wielkie zasługi w kształtowaniu całego muzycznego show businessu. Innemu artyście wystarczyłoby do sukcesu samo hasło „Pierwsza płyta gwiazdy od 10 lat” – Bowie musiał zakroić szerszą akcję.

Począwszy od samej okładki nowego krążka, zwanej często „Trollingiem roku”, którą każdy potem kopiował na fejsowy avatar i tym samym nakręcał zainteresowanie nowym krążkiem. U nas jeszcze zbiegło się to z popularnością suchego mema o pytaniu Davida – „bo wie”. A potem już demotywatorów o sukcesie „The Next Day”: że jednak da radę, żeby płyta porządnego artysty zadebiutowała w 69 krajach na szycie list sprzedaży i że może jeszcze nie jest z tą współczesną muzyką tak źle (ale jest – nie dajcie się omamić).

Natomiast każdy bardziej zorientowany miłośnik Bowiego wpierw odetchnął z ulgą, że paskudne „Reality” nie będzie dłużej zamykało dyskografii muzyka, zaraz potem jednak zadał sobie pytanie: do kogo taka comebackowa płyta będzie skierowana? Okładka wskazywała, że będzie to współczesny sequel „Heroes”. Nic z tego – trylogia berlińska to były przede wszystkim eksperymenty i duszne, klaustrofobiczne instrumentale. Na „The Next Day” nie ma ani instrumentali, ani nawet śladu eksperymentów. Singlowe „Where Are We Now?” zapowiadało spokojny, balladowy sequel „…hours”, nagrany w jakimś domu spokojnej starości. Nie miałbym nic przeciwko, bardzo lubię „…hours” – ale też nie. To najbardziej energetyczny i dynamiczny krążek Bowiego od czasów… No, biorąc pod uwagę tę dziesięcioletnią przerwę, to czasu upłynęło naprawdę sporo. Więc co, koncert życzeń, na którym miłośnik każdego okresu w twórczości Bowiego dostanie coś dla siebie? Chyba trochę tak. Ze wskazaniem na „Scary Monsters (and Super Creeps)”.

Bo już pierwsze dźwięki kojarzą się z tym właśnie krążkiem – tytułowy „The Next Day” to świetny otwieracz, który nie pozostawia złudzeń sceptykom oczekującym po tej płycie starczego smędzenia (zwłaszcza w połączeniu z odpowiednio kontrowersyjnym teledyskiem). Zresztą już sam refren mówi sam za siebie: „Here I am, not quite dying…”. Podobne skojarzenia budzi „I’d Rather Be High”. Na szczęście Tony Visconti (który notabene jest jeszcze starszy od Bowiego) nie próbował tym razem wynieść tych – z gruntu prostych, rockowych – piosenek na jakiś artrockowy poziom, jak miało to miejsce w przypadku płyty „Heathen”. Zamiast tego dostajemy po prostu przebojowe „The Stars (Are Out Tonight)” (zilustrowane kolejnym świetnym klipem, tym razem autorstwa genialnej Florii Sigismondi) czy diamentowo-psie „(You Will) Set the World on Fire”.

Histeryczne wokale, zmiany tempa i rozdmuchane aranżacje „If You Can See Me” miały pewnie przyciągnąć fanów „Earthling” – nie zmienia to jednak faktu, że dla miłośników Bowiego z lat dziewięćdziesiątych jest na tej płycie najmniej. Mimo pozornego eklektyzmu, „The Next Day” pozostaje spójną całością, której przyjemnie słucha się od początku do końca, co stanowi niewątpliwy plus, bo już nie raz i nie dwa nagranie takiej płyty sprawiało Davidowi problemy. Oczywiście pozostaje pewien niedosyt, że każdy z tych utworów „brzmi jak…” i nie ma tu żadnych sensacyjnych rewolucji, ale dajmy już Bowiemu spokój. Po tylu rewolucjach i innowacjach cieszmy się, że nagrał po prostu coś swojsko brzmiącego i do tego na poziomie. I tylko szkoda, że najbardziej niepokojący brzmieniowo „God Bless the Girl” zachowano dla Japończyków…

“The Next Day” narobiło strasznie dużo szumu, co już samo w sobie zachęca do sceptycyzmu. To jednak jeden z tych nielicznych wypadków, kiedy szum nie wziął się znikąd. To całkiem dobra płyta – ale tutaj stawiam kropkę. Bez dodatków: „najlepszy album roku”, a już na pewno bez popadania w skrajność, że to „najlepszy album w dorobku Bowiego”. Aby w ogóle można było mówić o starcie do takiej pozycji, Bowie musiałby ściągnąć do roboty nie tylko Tony’ego Viscontiego, lecz także Briana Eno i Reevesa Gabrelsa. Kto wie, może do takiej współpracy też jeszcze dojdzie? Tego póki co nie wie pewnie nawet sam Bowie.

PS W Listopadzie ukazała się reedycja „The Next Day”, zawierająca dodatkową płytę CD i DVD z teledyskami. Na drugim krążku znalazły się przede wszystkim cztery nowe utwory, dwa remiksy i bonusy porozrzucane dotąd po wydaniach deluxe (w tym „God Bless the Girl”). Choć samo wydawnictwo jest bardzo ciekawe, fakt, że wydano je w tak krótkim czasie po premierze regularnego krążka uznaję za cios poniżej pasa (nawet jeśli to już standard dla dzisiejszych mainstreamowych wydawnictw).

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *