The Immortals ‎– Mortal Kombat (The Album)

90s, płyty, soundtracki Autor: rajmund sie 18, 2020 Brak komentarzy

18 sierpnia 1995 roku na ekrany amerykańskich kin weszła ekranizacja bijącej wszelkie rekordy popularności bijatyki: Mortal Kombat. Właśnie minęło ćwierć wieku od tego pamiętnego wydarzenia, jednak album The Immortals nie jest wbrew pozorom tradycyjnym soundtrackiem filmowym. Wystarczy spojrzeć na jego datę premiery, która odbyła się dobry rok wcześniej. A kultowy „Techno Syndrome”, uchodzący do dziś za stały motyw przewodni całej franczyzy, datuje się na jeszcze rok wcześniej…

Zacznijmy więc od początku. Jeśli pamiętacie początek lat dziewięćdziesiątych, to całkiem prawdopodobne, że macie trochę wspomnień związanych z growymi mordobiciami. Ktoś pewnie – tak jak niżej podpisany – męczył w nadmorskim kurorcie automat z Cadillacs and Dinosaurs, ktoś inny grał u kolegi na SNES-ie w Street Fightera. Obie te pozycje miały grono swoich oddanych zwolenników i doczekały się przeniesienia na język filmu: pierwsza w formie zapomnianego serialu animowanego, druga w postaci wysokobudżetowego filmu z udziałem Jean-Claude’a Van Damme’a i Kylie Minogue, o którym pewnie wielu z jego twórców chciałoby zapomnieć. Bijatyki trzęsły ówczesnym rynkiem konsol i automatów, ale Mortal Kombat stanowił zupełnie odmienną ligę.

Pamiętne dzieło Eda Boona i Johna Tobiasa było owszem majstersztykiem wartkiej akcji i płynnej rozgrywki, a każda licząca się platforma (z przenośnymi GameBoyem czy GameGearem włącznie – polecam materiał Angry Video Game Nerda na ten temat) musiała mieć swoją wersję, ale nie czarujmy się: tym, co zaważyło na sukcesie tej gry, była realistycznie ukazana brutalność. Digitalizowane postaci wyrywały sobie serca, skręcały kark czy zionęły ogniem. Sławne „fatality” nie tylko przedostały się do wieczornych wydań wiadomości na całym świecie, lecz także pośrednio przyczyniły do powstania używanego po dziś dzień standardu ESRB. A wszyscy przecież doskonale wiemy, że nic tak nie napędza sprzedaży jak kontrowersje. Gra okazała się ogromnym przebojem, a szlakiem jej sukcesu prędzej czy później musiał wkroczyć na ekrany kin odpowiednio brutalny film.

O ile gry wideo doskonale radzą sobie z przenoszeniem elementów filmowej narracji na język gameplayu, tak w drugą stronę wciąż rzadko kiedy się to udaje. Wspomniana ekranizacja „Street Fightera” czy plejada innych growych filmów z lat 90. to niestety potworki, którymi w najlepszym wypadku można się cieszyć podczas piwnego wieczoru ze złymi filmami w towarzystwie kolegów. Dzisiejsze produkcje pokroju „Assassin’s Creed” czy „Need for Speeda” są niestety niewiele lepsze, ale na ich tle 25-letni „Mortal Kombat” wciąż wyróżnia się jako jedna z najbardziej udanych adaptacji gier w historii kinematografii.

W czym tkwi jego siła? Ano właśnie w prostocie. Podczas gdy Christophe Gans na siłę powykręcał historię znaną z pierwszej części Silent Hilla, a Andrzej Bartkowiak próbował w „Doomie” opowiedzieć na poważnie przerażającą historię, która w grze ani przez chwilę nie brała siebie na poważnie, mam wrażenie, że Paul W.S. Anderson po prostu zagrał parę razy w Mortal Kombat – tylko tyle i aż tyle. W jego filmie są wszystkie postaci, które powinny się w nim znaleźć, każda prędzej czy później wykonuje swój charakterystyczny atak znany z pierwowzoru, a fabuła nawet nie próbuje być czymś więcej, niż prostą drogą z punktu „A” do punktu „B”, regularnie przerywaną efektownymi pojedynkami rodem z ówczesnych hitów Polsatu.

I jasne, pewnie przemawia przeze mnie w dużej mierze nostalgia i wspomnienie pierwszego seansu, przy którym miałem ciarki na plecach od witających widza pierwszych dźwięków „Techno Syndrome”. Ale zapuśćcie sobie ten kawałek i spróbujcie sami nie mieć ciarek. The Immortals stworzyli kompozycję, która przytrafia się najwyżej raz w życiu. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że popularny do dziś motyw przewodni z „Mortal Kombat” to dla techno lat 90. utwór podobnego kalibru, co „All Along the Watchtower” dla rocka psychodelicznego. A teraz wyobraźcie sobie, że wbrew obiegowej opinii ten kawałek wcale nie powstał na potrzeby filmu Andersona. Mało tego, istnieje cały album utrzymany w podobnych brzmieniach.

„Techno Syndrome (Mortal Kombat)” został wydany jako singiel już w 1993 roku – dwa lata przed premierą filmu. Z miejsca podbił światowe listy przebojów, a także towarzyszył reklamom telewizyjnym gry. Pod tajemniczym szyldem The Immortals, odnoszącym się do statusu ontologicznego Shao Kahna, kryło się dwóch belgijskich muzyków. Praga Khan i Oliver Adams grali na co dzień jako Lords of Acid i choć udało im się stworzyć kilka niezłych kawałków (jak „The Real Thing” użyty w cyberpunkowym filmie „Strange Days”), to prawdopodobnie nigdy nie osiągnęli takiej rozpoznawalności jak jako The Immortals. Nic dziwnego, że nie potrafili odmówić, gdy wytwórnia Virgin poprosiła ich o przygotowanie całego albumu.

„Mortal Kombat (The Album)” to wydawnictwo specyficzne, które mogło powstać tylko w latach 90. Ustaliliśmy już, że nie jest to ścieżka dźwiękowa z powstającego dopiero w chwili jego premiery filmu, ale nie jest to też soundtrack z gry. Najprościej nazwać go chyba tribute albumem, który składa hołd wszystkim postaciom obecnym w pierwszej inkarnacji gry. Oprócz siedmiu grywalnych bohaterów znalazło się tu także miejsce dla czterorękiego Goro oraz dwie wersje „Techno Syndrome”. Jeśli zgodnie ze słowami Matki Teresy z Kalkuty graliście zawsze Scorpionem albo Sub-Zero, to możecie odetchnąć z ulgą. Poświęcone im kawałki należą do ścisłej czołówki albumu.

Prawdopodobnie na całym albumie nie ma kompozycji równie mięsistej co „Techno Syndrome”. Przeczuwam jednak spore szanse na to, że spodoba Wam się więcej kawałków, jeśli tylko odpowiednio wczujecie się w klimat ostatniej dekady XX wieku. Muzycznie mamy tu bowiem do czynienia z mieszanką tego, co najmocniej kreowało ówczesną scenę techno. Czasem z azjatyckimi wpływami („Liu Kang (Born in China)”), czasem bezwstydnie czerpiącą z eurodance’u („Rayden (Eternal Life)”). Dzięki wszędobylskim samplom z gry nie ma jednak szans na to, byśmy pomylili ten krążek z debiutem 2 Unlimited.

Jestem wielkim fanem patosu i zaśpiewów w „Sub-Zero (Chinese Ninja Warrior)”, ale gdybym miał wyróżnić atmosferę tylko jednego kawałka, postawiłbym bez chwili zawahania na „Goro (The Outworld Prince)”. Dramatyczne wprowadzenie postaci czterorękiego wojownika, iście psytrance’owa jazda przerywana jego wykrzyczanym imieniem… Zróbcie mi fatality, ale takiej kompozycji nie powstydziłby się wczesny Juno Reactor.

Na osobny fragment zasługuje warstwa tekstowa albumu „Mortal Kombat”. Muzycy The Immortals dostali ponoć od wytwórni Virgin konsolę Sega Mega Drive wraz z grą firmy Midway. To, co z niej wyciągnęli do tekstów swoich utworów, to esencja 90sowego cringe’u. Przeżyję jeszcze powtarzane w nieskończoność ooo, chiński wojownik ninja o zimnym sercu, Sub-Zeroooo czy Scorpion, zagubiona dusza nastawiona na zemstę. Zęby zaczynają zgrzytać przy utworach, w którym wokalist(k)om pozwolono się wykazać na większą skalę, czyli „Johnny Cage (Prepare Yourself)”, „Kano (Use Your Might)” oraz „Sonya (Go Go Go)”. Przyjrzyjmy się fragmentom tych poematów:

Przygotuj się, Mortal Kombat jest już dziś
Przygotuj się, Mortal Kombat po całości
Przygotuj się, Mortal Kombat zagości u nas na dobre
Och, Johnny Cage nie boi się śmierci!

Jesteś poszukiwany i ścigany
Jesteś łobuzem, ale ci współczuję
Jesteś niebezpieczny, upadły anioł
Ale lubię cię
Jesteś spośród nich najsilniejszy

Nazywam się Sonya Blade, nie tylko ślicznotka
Pokonam cię dźwiękową obręczą
W górę, dół, lewo i prawo
Jestem superkobietą, wstawaj i walcz
Jestem najbardziej czadową laską w Stanach
Mam 26 lat i zamierzam stać się najlepsza

…przy czym kawałek Sonyi, mimo że wybrany na drugi singiel promujący album, jest zdecydowanie najgorszy w całym zestawie i trudno go rozpatrywać nawet w kategorii guilty pleasure.

To jednak zaledwie niewielka rysa na tym przebojowym monolicie utrzymanym w klimacie lat 90. Każdy, kto tęskni za tamtymi czasami – nie tylko fanatycy Mortal Kombat – powinien zapoznać się z tym dziełem.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *