Trent Reznor kontynuuje swoje zeszłoroczne dzieło, które okazało się najciekawszym wydawnictwem Nine Inch Nails od lat. Czy druga część planowanej trylogii trzyma poziom „Not the Actual Events”?
David Lynch udowodnił w tym roku, że jednak można być jeszcze w dzisiejszym świecie prawdziwie bezkompromisowym artystą. I to nawet przy wsparciu dużej stacji telewizyjnej, z całkiem godnym budżetem. Jego „Twin Peaks: The Return” w przewrotny sposób zadrwiło z oczekiwań mainstreamowej publiki i dało nam dokładnie to, czego można było się spodziewać po tym reżyserze. Konsekwentną wizję, której twórca liczy się tylko i wyłącznie z tym, co sam chce przekazać.
Twórcę „Zagubionej autostrady” wspominam nie bez powodu.
W ósmym odcinku nowego „Twin Peaksa” – będącym prawdopodobnie jednym z największych mindfucków, jakie pokazała telewizja – wystąpił nie kto inny, jak właśnie Trent Reznor. Razem z żoną, Atticusem Rossem, Alessandro Cortinim, Robinem Finckiem i nowym perkusistą Joeyem Castillo dał prawdziwie hipnotyzujący występ w serialowym Bang Bang Bar. To właśnie on stanowił początek całej serii wypadków, która nie dała spać wielu widzom, a pośród fanów Lyncha wprowadziła nową tradycję przywitań pytaniem got a light?.
Ale Nine Inch Nails był gotowy na taki nietypowy koncert. Na „Not the Actual Events” znalazł się utwór, który jak ulał pasował do wizji Lyncha: „She’s Gone Away”. Sam Reznor pokazał tym wydawnictwem, że jednak tkwi w nim jeszcze jakiś niepokorny artysta. Pozostawało pytanie, czy to jednorazowy zryw, czy też zapowiedź kolejnego interesującego rozdziału w jego karierze. Zamiast dać nam odpowiedź w formie pełnowymiarowego albumu, ostatecznie zdecydował się na trylogię EP-ek.
Pierwszy singiel nie nastrajał optymistycznie.
Kawałek zatytułowany „Less Than” to po raz nie wiadomo który recycling wszystkich możliwych patentów, jakie od lat stosuje „trzeźwy” Nine Inch Nails. Tam, gdzie zadziwiał „Burning Bright (Field on Fire)”, tutaj dostajemy sztampową kalkę, dajmy na to, „Not So Pretty Now” podlaną typowo atticusowym syntezatorowym loopem (w którym wcale nie ma nic „retro”). Z drugiej strony szacunek za nawiązanie do Polybiusa w teledysku, choć zdaje się prowadzić ono donikąd.
Takiego numeru nie usłyszelibyśmy jednak w „Twin Peaksie”. Podobnie jak „The Lovers”. Jeśli po tytule liczyliście na balladę miłosną, to zupełnie nie ten kierunek. Brzmi bardziej jak monotonny, pikająco-stukający odrzut How to Destroy Angels – i niestety do tego projektu najbliżej całej EP-ce „Add Violence”. Duet wzajemnej adoracji w postaci Reznor / Ross wrócił na najbezpieczniejszy grunt. Na szczęście od połowy tego krótkiego materiału coś się jednak zaczyna dziać…
„This Isn’t the Place” to najjaśniejszy punkt „Add Violence”.
Teoretycznie jest to swoiste rozwinięcie „The Lovers”, w praktyce jednak aranżacja została tu znacznie bardziej urozmaicona. Nie mamy męczących beatów i nudnego, wycofanego wokalu. Zamiast tego nastrojowe pianino i Trenta, który śpiewa, jakby zapatrzył się na Grega Puciato w The Black Queen. To trochę pokłosie soundtracku „Before the Flood”. Gdyby cała EP-ka utrzymana była w takim intymnym nastroju, mielibyśmy zgrabną przeciwwagę dla agresywności „Not the Actual Events”.
Zamiast tego dostajemy nawet chwilowy powrót do niej w postaci „Not Anymore”. To najmocniejszy kawałek w tym zestawie, z gitarową kakofonią, melodeklamacjami Reznora i jego krzykiem, informującym słuchacza, że nie może przebudzić się z tego koszmaru. Utwór jednak wreszcie się urywa i prowadzi do najciekawszej kompozycji na „Add Violence”.
„The Background World” znowu brzmi jak How to Destroy Angels, ale z tych nielicznych udanych momentów.
Takich jak piękny „Is Your Love Strong Enough?” z soundtracku do „The Girl with the Dragon Tattoo” czy „Strings and Attractors”. Gdy Trent sam sobie wtóruje słowami are you sure – this is what you want?, uszami wyobraźni aż słyszy się dopowiadającą mu Mariqueen. Jednak ciepło i bezpieczeństwo tego kawałka jest tylko pozorne. Po czterech minutach nastrojowego bujania kompozycja zaczyna się dosłownie rozpadać.
Wpierw rozjeżdżają się sample, następnie pojawiają się wszelkiej maści zakłócenia i przetworzenia. Aż ten sympatyczny utwór zamienia się w raniący uszy szum noise’u. Przez przeszło siedem minut obserwujemy rozkład, który może i nie osiąga poziomu Williama Basinskiego, jest jednak kojącym przypomnieniem, że Trent Reznor nie zapomniał o destruktywnych ciągotach i ma jeszcze jakiś pomysł na swoją twórczość.
Nie mogę się doczekać, aż zobaczymy, co znajduje się po drugiej stronie tego lustra.
Choć „Add Violence” w ogólnym rozrachunku okazało się rozczarowaniem, wciąż jestem ciekaw, jaki czeka nas finał tego całego przedsięwzięcia. Zarówno teksty, jak i oprawa graficzna tej EP-ki zostały uwikłane w sieć nawiązań pamiętnego ARG „Year Zero”. Teraz, po efektownym upadku „The Background World” być może Reznor i Ross porzucą wszelkie ograniczenia. Oby tylko wzięli sobie do serca nauki Lyncha z zakresu tajemnic i pamiętali, że lepiej pozostawić odbiorcę z niedosytem odpowiedzi niż rozczarowaniem dosłownością.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Płyta fatalna. Reznor się skończył wraz z The Slip nad czym bardzo ubolewam jako wieloletni, zaciekły fan i autor niewydanej książki o NIN.