How to Destroy Angels – Welcome Oblivion

2013, płyty Autor: rajmund gru 04, 2013 komentarzy 6

Krótka lekcja historii dla mniej zorientowanych: Trent Reznor, lider, mózg i serce Nine Inch Nails – kapeli, która w latach dziewięćdziesiątych wprowadziła rock industrialny do mainstreamu. Wizjoner, innowacyjny producent ogłoszony niegdyś przez magazyn „Time” jednym z najbardziej wpływowych Amerykanów. Około płyty „Year Zero” stracił wenę i zaczął nagrywać schematyczne krążki pozbawione ciekawych pomysłów, którymi kiedyś tak tryskał. W końcu Nine Inch Nails poszło w odstawkę, a Reznor wziął się za pisanie soundtracków. Tam też pełno było trochę zbyt przewidywalnych nawiązań i zapożyczeń z zestawu instrumentali „Ghosts I-IV”, ale przynajmniej jeden z nich przyniósł mu Oscara. Zamiast wrócić do Nine Inch Nails, powołał nowy, „małżeński” projekt – How to Destroy Angels. I po trzech latach wodzenia za nos wreszcie dostaliśmy jego debiutancką płytę.

Śledząc przez te trzy lata Twittera artysty, na którym co i rusz oznajmiał, że materiał jest już skończony, że testuje go w samochodzie, że układa kolejność kawałków i szuka wydawcy (co było szczególnie dziwne po tym, jak parę lat wcześniej wytoczył wojnę swojej wytwórni i zaczął rozpowszechniać własną muzykę przez Internet), dochodziłem już do wniosku, że How to Destroy Angels może czekać podobny los, co niesławny Tapeworm. To też miał być jego poboczny projekt, plac zabaw dla pozostałych muzyków Nine Inch Nails, którzy pod wodzą Reznora niewiele mieli do powiedzenia w jego głównym zespole.

Przez lata zapowiadali płytę, ogłaszali mniej lub bardziej sensacyjne współprace, które nawiązali, a skończyło się na tym, że dwa kawałki zabrał i dokończył Maynard James Keenan w A Perfect Circle i swoim Pusciferze. Biorąc pod uwagę, że debiutancka EP-ka How to Destroy Angels z 2010 roku nie była szczególnie ciekawa – ot, późny NIN z kobietą na wokalu – taki obrót spraw nie wywołałby większego płaczu. Ale we wrześniu 2012 Trent zapowiedział kolejną EP-kę, w październiku ukazał się singiel „Keep It Together” (rodzący nawet pewne nadzieje), a w marcu 2013 wyszła wreszcie pełna płyta, „Welcome Oblivion”. Wszelkie nadzieje zostały rozwiane.

Weźmy na warsztat pierwszy utwór z brzegu, „And the Sky Began to Scream”. Co tu jest takiego, czego nie mieliśmy w Nine Inch Nails? Niewyraźna melodyjka zagłuszana przez elektroniczne szuru-buru – było na „Year Zero”. Niespodziewane wyciszenie po półtorej minuty – patent doprowadzony do mistrzostwa jeszcze w „March of the Pigs” z „The Downward Spiral”. Reznorowe stękanie, zagłuszane przez połamany beat i narastający zgiełk w tle… Ok, pojawia się kobiecy wokal – tego rzeczywiście nigdy w NIN nie było. I przyznaję, trochę przesadzam. How to Destroy Angels często zupełnie odchodzi od brzmienia macierzystej formacji Reznora – tylko że to w niczym nie pomaga.

„Ice Age” nie jest wcale coverem Joy Division, a monotonnym, rozwleczonym do prawie siedmiu minut koszmarem. Trzy akordy jakiegoś banjo rodem z bardziej irytujących, soundtrackowych kompozycji amerykańskiego muzyka, przy których już po minucie rodzi się w człowieku chęć zabijania. Delikatny wokal Mariqueen (która wbrew pozorom potrafi całkiem ładnie śpiewać) wcale tej chęci nie umniejsza. Co podkusiło zespół, żeby wybrać ten utwór na promowany teledyskiem singiel? Drugim został zresztą kolejny z najbardziej irytujących utworów na „Welcome Oblivion”, choć tutaj już się nie dziwię. Przesłodzony, polany syntezatorowym lukrem „How Long?” faktycznie czepia się człowieka – i to jest w nim najgorsze.

Jak chcieli promować się ładną, popową piosenką, to już trzeba było wybrać cover „Is Your Love Strong Enough?” Bryana Ferry’ego ze ścieżki dźwiękowej do „Dziewczyny z tatuażem”. Przy nim dałem się jeszcze nawet nabrać, że How to Destroy Angels będzie całkiem sympatycznym projektem…

Pomijając monotonne, prowadzące donikąd kompozycje instrumentalne, to absolutnie najgorsze momenty na tej płycie. Po ich usunięciu z playlisty, można nawet od biedy tego krążka posłuchać. Tytułowy „Welcome Oblivion” ma całkiem ciekawie zaaranżowaną elektronikę i pokazuje, że Mariqueen umie też się całkiem ładnie wydrzeć (oczywiście wszystko przykrywa charakterystyczne dla najnowszej twórczości jej męża bzyczenie). Zaśpiewane w małżeńskim duecie „Too Late, All Gone” ma fajny, pulsujący beat i przebojowy (tym razem w dobrym znaczeniu tego słowa) refren.

Jednak jedyna kompozycja, dla której naprawdę warto się z „Welcome Oblivion” zapoznawać, to „Strings and Attractors”. Co prawda znowu mamy zgrzytający beat z bzyczeniem i pikaniem (a te brzmienia Reznor wyeksploatował do granic możliwości już na samym „Year Zero”…), ale dzięki nastrojowemu wokalowi i wyjątkowo ciepłemu refrenowi, robi bardzo dobre wrażenie. To za takie emocje, za takie teksty, kochało się kiedyś Reznora. Miła odmiana po bezdusznych, mechanicznych, wykalkulowanych aranżacjach większości piosenek na tym albumie.

Niestety, po tym utworze jest już tylko gorzej. Z kronikarskiego obowiązku… „We Fade Away”: pik, pik, pik, pianinowy loop, pik, pik, pik, elektroniczne wycie, pik, pik, pik, szepty Mariqueen i Trenta, pik, pik, pik, pik, pik, pik, trzaski, zgrzyty, pik, pik, pik – Reznor oddał swój kompozytorski talent za maszynę robiącą „ping” z Monty Pythona. Ten utwór powinno kończyć ciągłe „piiiiiiiiik” – byłby znak, że pacjent ostatecznie umarł (z nudów, zapewne). „Recursive Self-Improvement”: przestrzenny rytm z sekwencera, tyrkający beat, zawodzenie z komputera, jakaś komputerowa mucha, przetworzony, urywany wers „This is how it all begins” – nie, na szczęście to już powoli koniec. „The Loop Closes”: egzotyczny loop, znowu jakieś elektroniczne zapychacze aranżu, pod koniec nawet państwo Reznorowie znowu coś krzyczą. „Hallowed Ground”: siedem minut elektronicznego zawodzenia + pianinowa melodyjka, odrzucona z „Ghostów” czy innego „The Social Network” – kto to rozróżni… Uff, koniec. Co za mordęga.

Mam nadzieję, że po wznowieniu działalności Nine Inch Nails, How to Destroy Angels pozostanie jednopłytową, zupełnie nieciekawą „ciekawostką”. „Welcome Oblivion” to tylko kolejny argument do teczki z dowodami na kryzys wieku średniego. Zdaje się, że tym projektem Reznor chciał udowodnić, iż wciąż potrafi eksperymentować i poszukiwać nowych ścieżek swojej elektronicznej twórczości. Tak bardzo chciał pokazać, że on też może jak The Knife, Burial i inni młodzi artyści. Cóż, niewątpliwie bardzo by chciał – ale nie, nie może.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarzy 6

  1. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    A to podobno ja tu mam problem z wokalistkami 😛

  2. Wokalistka to najmniejszy problem tej płyty.

  3. Piotr Trusewicz via Facebook pisze:

    W zalewie pseudo indie gówna chyba nie jest aż tak źle… płyta przynajmniej jest spójna jeśli chodzi o brzmienie a takiej konsekwencji brakuje np. HM . Płyta jest męcząca to fakt (…Ice Age) ale jeśli komuś spodobało się późne NIN od Year Zero przez Ghosty po sondtracki dla Finchera to znajdzie coś dla siebie i na tej płycie 🙂

  4. Dla mnie WO jest fantastyczne, bardzo klimatycznie spójne i z ciekawą atmosferą. Zgadzam się z Piotrem, że bardziej konsekwentne, niż HM. No ale w Twoich recenzjach, Reznor miał zawsze pod górkę 😉

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *