Fot. Damian Calvo.
Szalony. Nie Wissem rzecz jasna (choć tego w stu procentach nie potwierdzę), lecz spontaniczny pomysł ponad trzygodzinnej podróży do stolicy w niedzielne popołudnie, aby spędzić krótką chwilę z wirtuozem napięcia. Zarówno emocjonalnego, jak i strunowego. A okiełznać trzynaście par strun to trzeba jednak umieć. Josef van Wissem i jego barokowa lutnia byli gośćmi niewielkiej, warszawskiej knajpki w ten ostatni ciepły październikowy wieczór.
Artystę mogliście już słyszeć, jeśli oglądaliście „Only Lovers Left Alive” – zeszłoroczny film Jima Jarmuscha (to ten od „Coffee and Cigarettes”) z urzekającym Tomem Hiddlestonem i jak zwykle genialną Tildą Swinton (która notabene pojawiła się wcześniej w utworze Jozefa i Jarmuscha). Ścieżka dźwiękowa, którą skomponował, jest jedną z lepszych, jakie słyszałam od lat (w pełni zasłużona nagroda Cannes Soundtrack Award). Współtworzy klimat całego filmu. Niesamowicie działa na emocje i hipnotyzuje, aby na koniec wyciszyć i ukoić zatroskaną duszę. I takich też odczuć oczekiwałam po usłyszeniu tych dźwięków na żywo.
Już po przybyciu na miejsce z należytym wyprzedzeniem, miła niespodzianka! W lokalu oprócz trzech dusz za barem, nie kto inny, jak sam Wissem plumkający na swym nietuzinkowym instrumencie. Nie była to wszak jego unikatowa, czarna (!) lutnia, ale biorąc pod uwagę moją pierwszą styczność ze strunowcem innym niż gitara i smyki, zapowiadało się magicznie. Zwłaszcza, że rozgrzewając się, zagrał jak dla mnie najpiękniejszy utwór, jaki do tej pory stworzył: Sola Gratia (part 1) właśnie z wyżej wspomnianej ścieżki dźwiękowej.
Niewielka sala zapełniła się po brzegi, chętnych było więcej niż miejsca. Światła zgasły, nastała idealna cisza i nie zważając na zaduch, daliśmy się pochłonąć atmosferycznej aurze. Wystarczyło zamknąć oczy, aby dźwięki mogły wtopić się w umysł i ciało. Jeden człowiek i lutnia, a tak potężne oddziaływanie. Jozef van Wissem wie doskonale, jak chwycić za duszę, a następnie oczyścić ją. Istnie katartyczne doznanie.
Koncert trwał około pięćdziesiąt minut z dwoma bisami. Kiedy artysta zszedł ze sceny po raz pierwszy, byłam przekonana, że robi przerwę przed kolejną częścią swojego występu. W końcu przybył do nas zza oceanu, gdzie rezyduje i choć bilety były w zadziwiającej cenie dwudziestu pięciu złotych, to podświadomie liczyłam na to, że będzie nam grał do momentu, aż mu się nie wyczerpie repertuar… No i gdzie się zagubiła moja wyczekiwana „Sola Gratia”? Tak krótkiego koncertu się po prostu nie spodziewałam, niedosyt pozostał, choć może to i lepiej, że nas przypadkiem nie przesycił. Jego niektóre utwory pod względem kompozycyjnym nieraz niewiele się od siebie różnią. Niemniej jednak zdecydowanie było warto usłyszeć go na żywo, mimo powrotu w środku nocy do swojego miasta i powitania poniedziałkowego poranka w pracy à la zombi (choć nie, nie było tak źle).
Utwory, które udało mi się wyłapać (bo nie ma to jak nadrabianie pozostałych jedenastu płyt dwa dni przed koncertem) nawet pokrywają się z tym, co można było usłyszeć w Bydgoszczy trzy dni wcześniej:
“Where You Lived And What You Lived For” z Nihil Obstat
“Our Hearts Condemn Us” z Only Lovers Left Alive
“In You Dwells The Light Which Never Sets” z It Is All That Is Made
“The Mystery Of Heaven” z The Mystery Of Heaven.
“A Port” + “Woe Tetyd Thy Wearie Body” + “Sick, Sick And Very Sick” z A Rose By Any Other Name
“He Is Hanging By His Shiny Arms, His Heart An Open Wound With Love (Acoustic)” z Apokatastasis
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy