Wydawało się, że więcej szans już nie będzie. Że występ Dead Can Dance w warszawskiej Sali Kongresowej z 31 marca 2005 roku był ostatnią okazją, by ujrzeć zespół na żywo w naszym kraju. Tymczasem Brendan Perry i Lisa Gerrard sprawili w tym roku co najmniej dwie niespodzianki. Powrócili z nowym materiałem (pierwszym od szesnastu lat) i zapowiedzieli kolejny koncert w Polsce.
Relacja ukazała się pierwotnie na łamach portalu muzyka.pl w październiku 2012 roku.
Decyzję należało podjąć błyskawicznie. Bilety trafiły do sprzedaży parę dni po ogłoszeniu trasy koncertowej i rozeszły się w mgnieniu oka. Kwoty u koników sięgały tysiąca złotych, co nawet biorąc pod uwagę pierwotne ceny, było sumą astronomiczną. Ale to w końcu Dead Can Dance, a z nimi nigdy nic nie wiadomo. Nawet jeśli już ogłaszają prace nad kolejną płytą i wydaje się, że tym razem wrócili na dobre, nikogo nie powinno zdziwić, gdyby w przyszłym roku (odpukać) po raz kolejny zawiesili działalność.
W roli supportu wystąpił David Kuckhermann – specjalista od gry na bębnach obręczowych, towarzyszący potem zresztą gwieździe wieczoru. Otoczony na scenie metalowymi hangami (przypominającymi bardziej grill niż instrument muzyczny), wykonał kilka utworów z wydanej w tym roku płyty „Path of the Metal Turtle”. Na scenie towarzyszył mu Vladiswar Nadishana, korzystający z jeszcze bardziej egzotycznego instrumentarium. Utwory takie jak „Khubananukh”, ubarwione dodatkowo anegdotami samego Kuckhermanna, skutecznie wprowadzały w magiczny nastrój wieczoru.
Gdy punktualnie parę minut po wpół do dziewiątej pogasły światła, na Sali Kongresowej nie było już żadnych pustych siedzeń, które dało się jeszcze dostrzec podczas występu supportu. Zespół rozpoczął od monumentalnego „Children of the Sun”. Idąc na koncert Dead Can Dance, nie należy oczekiwać typowego „koncertu życzeń”, składającego się z największych przebojów. Jeśli ktoś śledzi wyłącznie studyjną działalność duetu, na koncercie usłyszy wiele nieznanych kompozycji, przygotowanych specjalnie z myślą o występach na żywo. Tak było i tym razem, choć na obecnej trasie Brendan i Lisa zamiast sięgać po materiał ze starych albumów, skupili się na komplecie z ostatniego „Anastasis”.
I tutaj mała dygresja. „Anastasis” spotkało się oczywiście z bardzo ciepłym przyjęciem, zarówno fanów, jak i krytyków, co było zresztą do przewidzenia. Kultowy zespół wraca z pierwszym od szesnastu lat materiałem studyjnym, na dodatek całkiem udanym. Ale nie jest to płyta na poziomie „Within the Realm of a Dying Sun” czy „Aion”, bardziej do postawienia obok „Into the Labyrinth” i „Spiritchaser”, a jeszcze bliżej – obok ostatnich solowych dokonań Brendana i Lisy. Trzeba jednak przyznać, że w wydaniu koncertowym nowe utwory zrobiły dużo większe wrażenie. Wspomniany „Children of the Sun” udowodnił, jak wspaniale radzi sobie w roli otwieracza, wokalne czary Lisy w „Anabasis” zabierały w jeszcze odleglejsze krainy, singlowa „Amnesia” wprawiała w głęboką zadumę, a współpraca głosów Lisy i Brendana w ramach jednego utworu podczas „Return of the She-King” – jeszcze bardziej cieszyła. Także nawet jeśli ktoś „Anastasis” do końca nie polubił, tego wieczora miał najlepszą szansę, by się do krążka przekonać.
A co poza świeżynkami? Zaledwie trzy kompozycje znane ze starych płyt. Była plemienna „Nierika” (ze „Spiritchaser”), był stanowiący jeden z najbardziej poruszających momentów koncertu „The Host of Seraphim” (z „The Serpent’s Egg”) oraz zagrany dopiero na bis „The Ubiquitous Mr. Lovegrove” (z „Into the Labyrinth”). Z klasyków pojawiły się jeszcze „Rakim”, „Sanvean” i „Dreams Made Flesh” (z „It’ll End in Tears” projektu This Mortal Coil). Poza tym Brendan zaprezentował niespodzianki. Pierwszą była „Lamma Bada” – staroarabska pieśń lamentacyjna, wyrażająca (jak opowiedział sam muzyk) chęć wyrwania się z nieszczęśliwej miłości. Drugą stanowiła grecka piosenka rembetiko „Ime Prezakias”. „Tytuł oznacza „Jestem ćpunem”. To chyba mój ulubiony temat w tym roku” – skomentował Brendan, nawiązując tym samym do „Opium” z ostatniej płyty.
Gdy wybrzmiał drugi bis, a publiczność wstawała po raz trzeci do aplauzu, niektórzy uciekali już na pociąg. Można było podejrzewać, że to koniec, ale nie – swoją niespodziankę przygotowała jeszcze Lisa. Bajeczny „Rising of the Moon”, zagrany już tylko w towarzystwie syntezatorowych plam klawiszowca Julesa Maxwela. I tak zakończył się ten magiczny wieczór.
Można narzekać na chwilami przesadzone nagłośnienie, na dobór repertuaru, ale hipnotyzującego, jedynego w swoim rodzaju klimatu odmówić temu koncertowi nie sposób. Dobrze też było wreszcie zobaczyć zespół, który w erze dominacji MacBooków nadal wszystko odgrywa na żywo. Oprócz widoku Lisy grającej na chińskich cymbałach yangqin czy Brendana z lutnią buzuki, miło było popatrzeć chociażby na wspomnianego Julesa Maxwella oraz Astrid Williamson – oboje grających na staromodnych „parapetach”. A że nie usłyszeliśmy „Black Sun” czy „How Fortunate the Man with None”? Cóż, były siedem lat temu…
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy