Sześć lat to w muzycznym biznesie cała wieczność. Wielu z was mogło już o HEALTH przez ten czas w ogóle zapomnieć (chyba że graliście w międzyczasie w trzecią część Maxa Payne’a). Może to i lepiej, bo HEALTH zdołali się odrodzić na nowo w trochę zmienionej formule i warto podejść do nich ze świeżym spojrzeniem.
Jak ja lubię takie płyty.
Solidne intro nastrajające od razu na cały album. Cwilę potem dostajemy strzał między oczy, od którego nie idzie się oderwać przez kilka dni. „STONEFIST” to jeden z moich absolutnych hitów tego roku. Wokalna melodia rodem z Pet Shop Boys zestawiona z solówkami na młocie pneumatycznym – takie szalone zestawienia lubię najbardziej! Zwłaszcza że to wręcz wymarzony hymn antylovesongowy, skupiony na tych ciemnych stronach relacji damsko-męskich i nakazujący zastanowić się, czy cały ten ból nie sprawił przypadkiem, że staliśmy się tak samo nieczuli jak osoba, która pierwotnie nas do tego stanu doprowadziła. Co by nie było: Remember, love’s not in our hearts. A kiedy już uwolnimy się od „STONEFIST”, powoli zaczniemy odkrywać, że pozostałe piosenki też potrafią zachwycić. Choć trzeba otwarcie powiedzieć: drugiej takiej to tu nie ma.
Mimo że już „FLESH WORLD (UK)” jest w sumie skonstruowany dość podobnie.
Mniej tu młotów pneumatycznych, więcej punktowego wiercenia, ale melodyka, wielogłosy i nastrój pozostają na swoim miejscu. Tak jak przy The Soft Moonie pisałem o współczesnym gotyku, tak w takim wydaniu HEALTH odnajduję nowe życie dla industrialu. Choć oczywiście dziś będziemy go nazywać modniejszymi określeniami: synthpunk czy inny noise pop. A to po prostu taki pop zrobiony przez Haxan Cloaka – bo to nie kto inny jak Bobby Krlic odpowiada za produkcję najnowszego krążka Jankesów.
Słychać to w piwniczno-mulistych podkładach w tle, które nadają całości specyficzny klimat. Słychać ewidentnie w miniaturze „Salvia”, gdzie Krlic nawet powtórzył patent z własnego „Miste” – charakterystyczny urywek krzyku. Po jego własnych dziełach (możecie sobie przypomnieć „Excavation”), ostatniej płycie Björk (brawurowo opisanej przez naszą Misty Day), a teraz „Death Magic”, wysuwa się do czołówki moich ulubionych producentów muzycznych młodego pokolenia.
Następny do głowy wchodzi „DARK ENOUGH”.
I już doskonale widzimy, dokąd poprowadzili nas tym razem HEALTH. Coraz bardziej ograniczając noise, wprowadzają coraz spokojniejsze melodie i, ot, klasyczną piosenkowość. Tą drogą dochodzimy do najbardziej kontrowersyjnego utworu na płycie: „LIFE”. Klawisz trochę trzeszczy, ale to zdecydowanie za mało, by podciągnąć ten słodki popik pod cokolwiek z noisem w nazwie. Jest jeszcze połamany „NEW COKE”, który zabłysnął już w mainstreamie dzięki klipowi z gościnnym udziałem samej Alice Glass.
Tym samym HEALTH zatoczyli koło, bo przecież pierwszy raz zrobiło się o nich głośniej właśnie za sprawą pamiętnego „Crimewave” nagranego wspólnie z Crystal Castles. I podobnie jak przypadku tamtego duetu, tu też trzeba kilku odsłuchów, by docenić pozostałe, mniej efektowne utwory pośród natychmiastowych petard. Takie jak przepełniony czystą sieką „MEN TODAY” czy „COURTSHIP II” (czy to już noise progresywny?). Niestety, pod koniec płyty HEALTH dość mocno zwalnia obroty, ale „Death Magic” jest na tyle krótkie (niecałe 40 minut), że nawet to specjalnie nie przeszkadza w zapętlaniu.
„Death Magic” to płyta z rodzaju tych, które dawnych fanów mogą zrazić, lecz ich brak z nawiązką zastąpi cały szereg nowych. Otwarcie przyznaję, że będę jednym z nich. Co prawda nie do końca równy poziom nie pozwala mi wystawić tego albumu do boju o tytuł najlepszego krążka 2015 roku z „Deeper” The Soft Moon, ale do pierwszej trójki ma bardzo wysokie szanse.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
świetny album.
A ost do Max’a Payne’a Trojeczki nie liczysz?