Każdy kraj (a w każdym razie większość) ma swoje stereotypy dotyczące muzyki. Zazwyczaj dzieli się ją na tę popularną, robioną na masową produkcję i tę mniej komercyjną. Jeżeli chodzi o ten drugi rodzaj, mogę wymienić kilka przykładów, np. Polska w kręgach metalowców uznawana jest za kuźnię death metalu. Analogiczna sytuacja tyczy się Norwegii i black metalu. Z czym więc kojarzyć tak egzotyczne państwo jak Meksyk?
Postanowiłem poszperać trochę w Internetach i niestety w meksykańskim świecie metalu utrzymuje się smutna sytuacja – ich kapele nie za bardzo przebiły się do ogólnej ludzkiej świadomości. Jako że natura nie lubi pustki, to postanowiła zapełnić tę lukę innym rodzajem muzyki. Ku zdziwieniu wielu ludzi nieobeznanych z tematem, jest to dark electro. Możecie wierzyć lub nie, ale trzema głównymi krajami, w których ta mroczniejsza forma muzyki elektronicznej odniosła całkiem spory sukces, są USA, Niemcy i właśnie Meksyk. A hordzie wygłodniałych cybergotów przewodzi kultowy już duet o nazwie Hocico.
To już dwadzieścia trzy lata od powstania pierwszego dema, a ta dwójka Meksykanów (którzy są też kuzynami) nieprzerwanie tworzy pod tą nazwą i udziela się w kilku projektach pobocznych. Są więc zaraz obok Suicide Commando i :Wumpscuta: jednymi z najdłużej działających w tym przemyśle. Tutaj właśnie dochodzimy do sedna sprawy – czy po tylu latach twórczej aktywności ci dwaj panowie nadal potrafią robić to co robią? Czy trzymają ustawiony poziom i nie zwalniają narzuconego tempa? To właśnie jest pozornie kwestia dyskusyjna, bo – jak wiadomo – nie zawsze to, co oczywiste, widać na pierwszy rzut oka. „Ofensor” z końca 2015 roku będzie stanowić swego rodzaju pole bitwy dla mych argumentów. No to jak, gotowi?
Jeśli miałbym podzielić fanów muzyki dark electro, to mógłbym ich przyporządkować do dwóch różnych grup: tych, którzy podniecają się jakimkolwiek nowym tworem danego projektu, i tych, którzy patrzą na to krytycznym okiem. Ja (nie)stety należę do tych drugich i taki też będzie ton tego tekstu. „Déjà-vu Siniestro” otwiera „Ofensora”. Nie ma tu wokali ani perkusji, zaś sam utwór ma formę wstępu. Utrzymany w regularnym tempie i w sumie nic poza tym. Standardowy instrumental do którego przyzwyczaja Hocico. Za plus mógłbym uznać te „prawie organy”, które na krótką chwilę tworzą całkiem niezłą atmosferę. „Relentless” jest stosunkowo wolny (jak na utwór taneczny). Gdybym miał go opisać bardziej obrazowo, to widziałbym ten kawałek jako metalową miskę z flaczkami, ale na śnieżnobiałym obrusie ze świecami i drogim winem – muzyczne pasaże i coś, co brzmi jak cymbałki, trochę ratują ten kawałek. Cóż, tytuł „Sex Sick” może nie jest za bardzo oryginalny (wszakże wielokrotnie powtarzałem Wam w swych tekstach pewne stałe elementy muzyki dark electro), ale brzmi… nie, kogo ja się staram oszukać. Jednostajnie, nudno i standardowo.
Na tę samą przypadłość cierpi „Bienvenido A La Maldad” – oj, coś się kończą chłopcom pomysły na chwytliwe melodie. Następujący po nim „El Destello en el Cristal” stanowi coś na wzór interludium albumu. Strukturalnie jest podobny do pierwszego kawałka – też nie ma wokali i bębnów, za to przez większość jego czasu trwania przewija się specyficzna melodia. Ja nie wiem, co oni brali przy „Heart Attack” – już czujesz, że będzie nawet nieźle, ale te harmonie dźwięków są tak pomieszane, że to nijak ze sobą nie współgra. „I Will Be Murdered (4 Minutes of Horror)” dostaje jakiejś słuchanej dynamiki dopiero mniej więcej w połowie, ale i tak nie zwiastuje to nadejścia poprawy. Utwór tytułowy, czyli „Ofensor”, brzmi bardzo podobnie do jednego z poprzednich utworów Hocico. Jest szybko, ale ta melodia jest mi jakoś dziwnie znana. Później to już leci z górki – przypadłość dziwnych harmonii dopada „Mind Circus”, instrumentalny „The 5th Circle”, „Auf Der Flucht” (no i znowu dziwne wrażenie jakbym gdzieś to już słyszał…) oraz „In The Name of Violence”. Zamykające album „Muerte En Reversa” jakoś się broni.
Cóż, prawie ćwierć wieku na scenie to osiągnięcie, którym nie każdy może się pochwalić, a zwłaszcza projekt dark electro. Hocico – z tego co się orientuję – nie zamierza przestawać i dalej będzie ciągnąć tę markę. Tak teraz patrząc, to trochę szkoda, że tak legendarny duet rozmienia się na drobne poprzez tworzenie przeciętnej jakości albumów. Smutne to, ale prawdziwe. Jeżeli oczekujecie powiewu świeżości, to darujcie sobie „Ofensora”, bo to już „tylko” Hocico i nic więcej.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy