Skoro znalazło się już na tym blogu miejsce dla Mo-Do i Kena Laszlo, nie widzę powodu, by wzbraniać się przed wytoczeniem największych dział. Dziś będzie o jednej z pierwszych kaset, jakie sam z siebie kupiłem, na jednym z niezapomnianych bazarowych straganów (ale nie mówię o Stadionie Dziesięciolecia, tylko jak najbardziej legalnych punktach), przyczyniając się tym samym do jej statusu platynowej płyty w Polsce. I to jeszcze w czasach, kiedy tytuł ten oznaczał sprzedaż na poziomie 100 tysięcy egzemplarzy. Przed Wami prawdopodobnie jedno z największych dzieł eurodance’u: „The Mission”, czyli EEEE-JOOO, KAPTYNDŻEEEK! (nie mylić z „Heeeejooo”, które dopiero w następnej dekadzie spopularyzował Timbaland)
Captain Jack to jeden z tych pomysłów, które mogły powstać wyłącznie w latach dziewięćdziesiątych.
Mało tego: tylko wtedy mogły osiągnąć tak ogromny sukces. Dwóch frankfurckich producentów, Udo Niebergall i Richard Witte, do tego raper Francisco Gutierrez (znany pod pseudonimem Franky Gee) i wokalistka Liza Da Costa. Franky był zainspirowany żołnierskimi komendami, do których Niebergall dodał mocny, taneczny beat (ciekawe czy panowie słyszeli kiedyś o EBM-ie). Zgodnie z ich przemyśleniami, większość żołnierzy nadawałaby się na świetnych tancerzy, gdyby tylko przenieść musztrę na parkiet. I tak zrodził się ten kuriozalny pomysł na tańcujących żołnierzy. Franky przebrał się w mundur, będący połączeniem stylów amerykańskich marines i kolorystyki Armii Czerwonej. Składu dopełniły trzy tancerki: Yvonne, Sandra i Sabine.
W początkach kariery Franky Gee wcale nie pojawiał się na scenie. Zastępował go kolega, Sharky Durban. Pod tym względem można powiedzieć, że Captain Jack kontynuował niechlubne tradycje klasyków italo disco (pisałem już przy okazji Kena Laszlo, jak to się tam odbywało). Franky wyszedł z cienia dopiero w przededniu największych sukcesów, przed premierą singla „Captain Jack”. Piosenka błyskawicznie podbiła listy przebojów w całej Europie i z pewnością wszyscy ją znacie. Podobnie pozostałe trzy single z „The Mission”. Jak na prawdziwie eurodance’ową płytę przystało, najlepsze piosenki wykrojono tu na singlach, a reszta… No cóż.
Pozostałe hiciory z „The Mission” utrzymano w podobnym klimacie tanecznej musztry.
„Little Boy” (czyżby dance’owy szlagier o bombie atomowej zrzuconej na Hiroszimę?) łączy typowo eurodance’ową melodykę z najwyrazistszym w całym zestawie rapowaniem Franky’ego. „Drill Instructor” to znowuż radosne ćwiczenia wojenne na całego. W takim towarzystwie wyróżnia się „Soldier Soldier”, wyraźnie wpadający w wakacyjne klimaty à la „Coco Jumbo”. No dobra, ale co zostanie na „The Mission”, gdy odcedzimy te najbardziej znane fragmenty? To, co na każdej innej eurodance’owej płycie: przede wszystkim remiksy. No i cover – mało odkrywcza wersja „Take On Me” a-ha.
Doceniam instrumentalny „Captain’s Dream”, który brzmi jak z jakiegoś nastrojowego soundtracku. Trochę jak najbardziej ambientowe utwory wczesnego Scootera. Przewijające się przez całą kompozycję sample z poprzednich kawałków budują autentycznie oniryczną atmosferę i potwierdzają tylko, że to jedna z najbardziej interesujących pozycji na płycie. Ani „Jack In Da House”, ani „She’s A Lady” nie wybijają się ponad przeciętność, choć ten drugi tłumaczy późniejszą współpracę Captain Jacka z Gipsy Kings. Z kolei hurraoptymistyczny „Back Home” pasuje tu jak pięść do nosa. Rozmarzona, utopijno-motywująca nawijka Franky’ego Gee łączy się z wsiurską melodyką rodem z taniego Casio.
Coś spomiędzy „I Believe I Can Fly” R. Kelly’ego a „You Are Not Alone” Michaela Jacksona.
Z remiksów wyróżnia się przede wszystkim oryginalnie przearanżowany „Captain Jack Remix (House Grooves From UK Mix)”. Happy hardcore’owy „Drill Instructor Remix (All 4 One Mix)” też nie jest zły, ale trzeba było go nieco bardziej urozmaicić. Mam wrażenie, że pomysł tu był tak naprawdę tylko na środkową część. Resztę można było spokojnie sobie darować. Niestety, jak większość eurodace’owych wynalazków lat dziewięćdziesiątych, kolejne płyty Captain Jacka to właśnie przede wszystkim covery i remiksy. Z ciekawostek: Liza Da Costa opuściła zespół już po drugiej płycie. Założyła zespół Hotel Bossa Nova, gdzie grali jazz i sambę.
Dziś nawet Google podpowiada mi, czy przypadkiem nie miałem na myśli kapitana Jacka Sparrowa.
Ewentualnie kapitana Jacka Harknessa. Ten Captain Jack, którego mam na myśli, w dalszym ciągu jednak działa. Taka już magia skrajnie komercyjnej muzyki: mimo że w październiku minie 10 lat od śmierci Franky’ego Gee, Captain Jack wydał w tym czasie jeszcze dwa albumy, ciągle zalewa też rynek nowymi składankami i singlami. Najnowszy z nich, „Say Captain Say Wot 2015”, ukazał się jakiś miesiąc temu. Kijem bym go nie tykał, natomiast nostalgiczną podróż w przeszłość wraz z „The Mission” jak najbardziej polecam.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Taki hit <3 Ale osoby o personaliach Franky Gee i Liza Da Costa musiały odnieść sukces. To zaszyte w ich etymologii 😀
Wgniótł mnie Capitan’s Dream totalnie. W sam raz do jakiejś ukrytej lokacji w D3. Za to Drill… zupełnie nie.
IMO teledysk do Capitan Jack to jeden z najlepszych, jakie widziałam. Ever-forever.
O kurde najlepsza płyta ever forever
Ale laska 😀
sorry ale to nieprawda. Sharky Durban śpiewał w pierwszym singlu „Captain Jack” , również występował w teledysku. Wystarczy obejrzeć okładkę singla „Captain Jack” gdzie jest opisany jako wokalista. Na kolejnych dwóch singlach jest opisany jako vocale zarówno Sharky jak i Frankee. A dopiero na kolejnych singlach tylko i wyłącznie Frankee. To nie Franke Gee śpiewa debiutancki „Captain Jack” ale właśnie Sharky. Nie był to lip-sync.