Jak w zeszłym roku — oraz dekadę temu — postanowiłem sporządzić muzyczne podsumowanie roku. Nie śledzę specjalnie nowości muzycznych, więc rzadko kiedy słucham tylu rzeczy z danego roku, by zrobić z nich Top 10, nawet gdybym chciał wszystko wykorzystać. Najczęściej w swoim tempie docieram do różnych płyt, czasami dość starych. Czasami nie. Tak też było w roku pańskim 2015. Innymi słowy: jest to moje podsumowanie muzyczne rzeczy usłyszanych przeze mnie po raz pierwszy w 2015 roku, a nie podsumowanie muzyczne tegoż roku.
Jeżeli wierzyć wybrakowanym statystykom wyciągniętym z Last.fm, poniższa kolejność mniej więcej odpowiada popularności w moim odtwarzaczu. Czyli de facto jest to Top 10.
Leonard Cohen, „Popular Problems” (2014)
Na tę płytę zwrócił moją uwagę drugi sezon „True Detective”. Wiedziałem o jej istnieniu, po premierze czytałem pochwałę gdzieś w prasie (niekoniecznie rozumianej jako drukowany kawałek papieru), co więcej, miałem ją nawet fizycznie w ręce, ale mimo tego wszystkiego jakoś przeszła obok mnie, niczym Aicha z piosenki Magmy (écoute-moi), prawdopodobnie dlatego, że jej poprzedniczka, której tytułu nie potrafię sobie teraz nawet przypomnieć, w ogóle mnie nie zachwyciła, w przeciwieństwie do jeszcze wcześniejszych „Ten New Song”. A jednak. Co ma wisieć, nie utonie, jak to mawiają ludowi mądrale. Potężne „Nevermind” z konkretnym, choć stonowanym bitem, sekcją smyczkową oraz mrocznym tekstem z miejsca nastawiło mnie na tak. Na płytę składa się 9 kompozycji, z których nie wszystkie powalają, ale poza utworem wykorzystanym w czołówce popularnego serialu HBO jest jeszcze „Almost Like the Blues”, „A Street” czy „Samson in New Orleans”. Głos już nie ten, więc w chórkach pomaga mu kilka dziewcząt, ale w sercu maj. Leonard Cohen pokazuje, że na starość dalej można dawać czadu, nawet jeżeli jest to bardzo powolny czad, o czym zresztą w otwierającym płytę „Slow” informuje.
Cliff Martinez, „The Knick” (2014, 2015)
To właściwie dwa albumy, po jednym na każdy z sezonów, jednak lekarskie zalecenie jednoznacznie nakazuje słuchać w zestawie. Jako podkładu dla historii tytułowego szpitala Knickerbocker, pomimo iż akcja osadzona jest w latach 1900–1901, Steven Soderbergh postanowił użyć muzyki elektronicznej. Co ciekawe, nie jest ona w żaden sposób stylizowana na muzykę z epoki ani do niej nie nawiązuje — zero związku. Efekt okazał się piorunujący. Dźwiękowe pejzaże Cliffa Martineza świetnie się sprawdziły w serialu i świetnie sprawdzają się w odtwarzaczu. Miejscami miałem przed oczami „Drive” (ten sam autor), ale zestaw zachowuje swój charakter. Wydaje mi się, że w drugim sezonie trochę więcej się dzieje muzycznie, ale jeszcze się nie do końca dotarliśmy.
Das Moon, „Electrocution” (2011)
Kiedy redakcja Muzyki oraz dział marketingu zrobiły porządki w szafach, światło dzienne ujrzało wiele CD nieznanych nikomu wydawnictw. Obłowiłem się wtedy jak prezes spółki skarbu państwa na odprawie — uciekłem ze zbiegowiska z prawie 50 płytami. Trochę skuszony okładką, a trochę zaufawszy intuicji, grabnąłem również debiut krakowskiego zespołu, który porusza się w obszarach muzyki elektronicznej. Intuicja mnie nie zawiodła: zespół dostarcza i to porządnie. Niby elektronicznie, ale jednocześnie z rockowym pazurem. W bonusie jest nawet cover „Das Model” Kraftwerk.
OGRE, „Gradients Live” (2015)
OGRE’a śledzę odkąd odkryłem jego cudne „194” (i trochę mniej porywające „195”). „Gradients Live” jest zapisem występu na żywo, ale z konsolety, nie ma więc odgłosów tłumu czy DJ-a pozdrawiającego Jolkę z Chęchodołów, jest za to zaimprowizowany materiał. Ogólnie aż musiałem sprawdzić, czy to na pewno live, a nie jakieś gradienty żyją — tak bowiem udane są to kompozycje. Twórczość OGRE cechuje coś, co określam na użytek własny analogowym brzmieniem, ponieważ ma jakieś ciepło, którego tak często się nie uświadcza w elektronice. Czekam już na kolejne albumy. (Tak naprawdę to już się pojawił — hołd złożony ścieżkom dźwiękowym z lat 80., ale to już na następny rok sobie odłożyłem). Jedyne, co mógłbym albumowi zarzucić, to długość — jedynie 27 minut materiału pozostawia niedosyt.
Spankox, „Elvis RE:VERSIONS” (2008)
Kolejne znalezisko obok Das Moon. Nie wiem kim jest Spankox i nie obchodzi mnie to, ale pierwszą płytę Króla zremiksował bardzo przyjemnie. Kropka.
Mary Komasa, „Mary Komasa” (2015)
Wszystko zaczęło się od usłyszanego w Trójce „Come”. Chłodna elektronika i beznamiętny ton z dobrze skrywanym, choć jednocześnie słyszalnym polskim akcentem ujęły mnie z miejsca. Cała płyta okazała się o wiele bardziej zróżnicowana, zahacza o dreampop („City Of My Dreams”) czy rock rodem z amerykańskiego południa („Oh Lord”), oraz pewnie kilka innych rzeczy, ale na koniec wychodzi z tego obronną ręką. Taki misz-masz chyba się zdarza często na debiutach. Nie zamierzam stawiać Mary żadnych wymagań (pewnie i tak tego nie przeczyta), ale po cichu następnym razem liczę na coś bardziej spójnego. Dopiero wtedy wszyscy zobaczymy. Nogami się nakryjemy normalnie.
Firefox AK, „Color the Trees” (2011)
Firefox AK wziąłem w ciemno razem z Das Moon oraz Spankox-em. Pochodząca ze Szwecji artystka (która w 2012 odwołała koncert z powodów zdrowotnych i jest to ostatni news na jej stronie) porusza się w obszarze szeroko pojętego popu, a że pochodzi ze Szwecji, to produkcyjnie płyta jest bez zarzutu. Trochę niepozorna zrazu, ale dosć szybko weszła mi do głowy i tam została.
Taco Hemingway, „Umowa o dzieło” (2015)
Nie czarujmy się, dawał płytę za darmo, to ją sobie wziąłem. Bardziej z ciekawości, bo opis w jakimś artykule był zachęcający oraz ponieważ to płyta autora filmiku, który kilka lat temu zawojował polski Internet (o tym jak Adolf Hitler wybierał się na imprezę z pierdolnięciem, ale melanż nie okazał się taki epicki). Wyszło nieźle, nie mnie oceniać ile w tym jest hip-hopu i jakiego rodzaju, bo się nie interesuję, ale połączenie zabawnych tekstów oraz bardzo ciekawych podkładów (bity plus sample) wydało bardzo interesujący plon. Zamierzam śledzić poczynania.
Soulsavers, „The Light the Dead See” (2012)
Ostatnie w tym zestawieniu znalezisko z grupy Das Moon i reszty. O wyborze przesądziła naklejka informująca, że śpiewa Dave Gahan. (Kolega obok spytał: „A kto to jest?”. Nie pracujemy już razem). Pomimo wokalisty płyta w niczym nie przywodzi na myśl Depeche Mode. Soulsavers jest rzekomo zespołem obracającym się w obszarach muzyki elektronicznej, ale ta płyta ma całkiem tradycyjne brzmienie. Dave Gahan napisał wszystkie teksty na płytę i wydaje mi się, że w dużym stopniu to właśnie on narzuca jej charakter. Wydawnictwo raczej kameralne i, jak to się czasem mówi, do refleksji niż do dzikiej imprezy. Tak że słuchać raczej na słuchawkach, a nie na głośnikach.
Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, „Parole de Navarre” (2010)
Jednym z gatunków, które eksplorowałem w tym roku, był dark jazz. Na Jeszcze tego nie słyszałeś pisano o tym gatunku już kilkakrotnie: był i Bohren & Der Club of Gore, i The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, i właśnie „Parole de Navarre”. Jak każda darkjazzowa płyta powinna, tak i ta snuje się niczym dym papierosowy w zatłoczonej krakowskiej knajpie, która koło trzeciej w nocy jest już mocno przetrzebiona i tylko najtwardsi zawodnicy jeszcze udają przed samymi sobą, że walczą. I to się Francuzom udało bardzo dobrze.
•
I to by było na tyle. Zapraszam do kolejnego podsumowania już za rok (jeżeli gwiazdy będą w porządku).
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!Ostatnie wpisy Jon Krazov (zobacz wszystkie)
- 9 wersji „Nevermind”, których jeszcze nie słyszeliście - 10 kwietnia 2016
- Podsumowanie roku 2015: Jon Krazov - 3 stycznia 2016
- Various Artists – Manhunter OST - 30 kwietnia 2015
0 komentarzy do "Podsumowanie roku 2015: Jon Krazov"Dodaj swój →