Combichrist – We Love You

2014, płyty Autor: Danny Neroese mar 27, 2014 komentarze 4

Andy LaPlegua – człowiek może nie orkiestra, ale i tak bardzo kreatywny. W szczytowym momencie kariery potrafił pociągnąć prawie cztery projekty muzyczne, które wyróżniały się oryginalnością na scenie i w jakiś sposób poruszały ludzi, ich uczucia oraz przekonania. Łatwość w budowaniu utworów i przekazywaniu emocji oraz to „coś”, co sprawia, że nagrania mają duszę, było swoistym symbolem Norwega. Prześwietne Icon of Coil, które potrafiło złapać za serce spokojem i chwytliwymi, przemyślanymi melodiami (ba! zrobili nawet cover słynnego „Headhuntera” Front 242) lub specyficzne Panzer AG, które urzeka charakterystyczną atmosferą, nawiązaniami do wojny i ogólnie militariów.

Jednak po pewnym czasie Andy doszedł do wniosku, że to ciągle za mało. Że ma pomysł na coś jeszcze. Na coś, co w przyszłości stanie się jego magnum opus, rozsławi go kompletnie, ale i spotka się z mieszanymi uczuciami, a obok fanów pojawią się również antyfani. Tak oto powstał Combichrist – najpierw jako power noise, a teraz jako… No właśnie, co?

Najnowszy album, „We Love You” („No Redemption” nie traktuję w kategoriach regularnych płyt, jako że to soundtrack do gry „DmC: Devil May Cry”), był dość szumnie zapowiadany. Zaczęło się od zwykłego wpisu na profilu Facebookowym: „We Love You”. To był znak, że Andy i spółka zaczęli nagrywać nowy, pełnoprawny krążek, który byłby następcą świetnego „Making Monsters” – i w końcu stało się! Większość fanów bało się drogi, jaką Andy obrał na „No Redemption”. Nu metalowe/metalcore’owe granie z lekką domieszką elektroniki to nie to, do czego przyzwyczaił nas Combichrist. Część obaw rozwiał singiel „From My Cold Dead Hands”.

Tak, to definitywnie Combichrist: taneczny beat, wpadająca w ucho melodia w refrenie i darcie mordy. Fani mogli się uspokoić – ich guru jednak nie zawiódł i daje radę, choć sam utwór specjalnie innowacyjny czy zaskakujący nie jest. No ale jak to w życiu bywa, album okazał się już kompletnym zaskoczeniem. Pierwszy utwór, „We Were Made to Love You”, zaczyna się jak typowe intro z płyty Andy’ego: monolog z minimalnym podkładem w tle. Normalnie powinien od razu przejść do następnego utworu, lecz mniej więcej od połowy jesteśmy raczeni… Metalowym łojeniem identycznym do tego, które przywitało nas na „No Redemption”.

Można by rzecz, że gitary to właśnie ta „nowość” na „We Love You”. Na trzynaście utworów w wersji standardowej, tylko dwa („From My Cold Dead Hands” i „Fuck Unicorns”) są ich pozbawione, choć w większości kawałków stanowią raczej tylko tło. „Every Day is War” brzmi jak utwór z „Making Monsters” lub „Today We Are All Demons”, zaś trzy następne („Can’t Control”, „Satan’s Propaganda” i „Maggots at the Party”) to nic innego jak standardowe taneczne brzmienie + gitary. Wyróżnia się w tym zestawie „The Evil In Me”, który brzmi bardzo melancholijnie i spokojnie (coś jak „Bottle of Pain” z soundtracku do „Underworlda”).

Kompletnym nieporozumieniem natomiast jest „Fuck Unicorns”. Można by się zastanawiać nad głębszym sensem tytułu i co poprzez niego „autor miał na myśli'”. Sam kawałek brzmi jak coś, co puszcza się w komercyjnych stacjach telewizyjnych czy radiowych. „Love Is A Razorblade” atakuje nas od początku agresywnym, gitarowym graniem z małym dodatkiem elektronicznych wstawek. „We Rule The Word Motherfuckers” – typowy tytuł dla Andy’ego – to znowu obok tanecznego beatu, wszechobecna gitara. Na zakończenie albumu mamy dwie części „Retreat Hell”. Pierwsza z nich nie zaskakuje: gitara, bębny, metal. Druga natomiast to wokalizowanie do fortepianu i nieprzesterowanej gitary z miłą atmosferą.

Jak na tak długo oczekiwaną premierę, nowy Combichrist zawodzi. Owszem, niektórym może się podobać implementacja gitary do utworów, ale to nie to. Nie o gitarę dotąd chodziło w Combichriście, a o szczerą i bezpretensjonalną energię, która sprawiała, że słuchając np. „Electroheada” miałem wrażenie, iż mogę przebiec przez ścianę. Na „We Love You” mi tego zabrakło. Tej pobudzającej prostoty, tych przesterowanych basów, które niszczyły membrany głośników. Cytując klasyka: Andy, kończ waść, wstydu oszczędź.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

komentarze 4

  1. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    Jak dla mnie to „We Love You” to połączenie wszystkich dotychczasowych projektów Andy’ego w jedno. Ot taki experymantalny experyment experymentu, hueh. Prawdopodobnie po wydaniu soundtracka z DMC uznał, że nie ma sensu się bawić w odświeżanie eksperymentalnego Panzer AG tudzież założonego dla jaj Scandinavian Cоck (i Scandy) i po prostu postanowił (z lenistwa?) wydać to jako Combichrist. Ogólnie IMO płyta wypada całkiem nieźle. Energii wbrew pozorom jest tu MASA (pomijając „Retreat Hell” które mógł sobie darować) a gitary i darcie mordy nie jest tu tak męczące jak na soundtracku. No i spory plus za powrót z instrumentalnym bonusowym cd.

  2. Danny Neroese via Facebook pisze:

    Zgodzę się, iż druga płytka z instrumentalami jest nawet w miarę, lecz sięganie po metalowe schematy nie sprawia że scena ożywa czy staje się innowacyjna. Popatrzmy na takiego Die Sektor (Official) – da się zrobić jeszcze oryginalny aggrotech/dark electro?

  3. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    Świeże widło http://www.youtube.com/watch?v=xcDlz8-x3xU

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *