Po dziesięciu latach ukrywania się pod enigmatycznym kapturem, Danger wydał wreszcie pełnowymiarowy album. Czy francuska elektronika jest jeszcze w stanie kogokolwiek czymś zaskoczyć w 2017 roku?
Wow… Chwilę to trwało. Franck Rivoire zdążył sobie wyhodować niemałą grupę fanów, którzy jarali się jego dziwacznie tytułowanymi EP-kami. Ostatnia z nich, „July 2013”, ukazała się w 2014 roku. Danger udowodnił, że sprawdza się w krótkich formach oraz na żywo. W międzyczasie został stałym bywalcem krajowego Audioriver. A jak przeszedł test pełnowymiarowego materiału? Muszę przyznać, że od początku miałem co do niego pewne obawy.
Wszystko dlatego, że każde z poprzednich wydawnictw skonstruowano według schematu: fantastyczny banger, 1-2 średniaki, jakieś remiksy. W sam raz pod dzisiejsze standardy słuchania, gdzie ten najfajniejszy kawałek dodamy sobie do jakiejś playlisty na Spotify, a całość będziemy zapuszczać wyłącznie od wielkiego dzwonu. Na godzinnym albumie jednak już się czymś takim nie wykręcimy. Powstało więc pytanie: czy Danger będzie umiał stworzyć wciągające słuchacza doświadczenie na więcej niż kilkanaście minut?
Okazało się, że umie.
Po aż dwóch niedługich introdukcjach (jedna z nich została zatytułowana od labelu, który wydał „太鼓” – skojarzenia z filmową czołówką jak najbardziej na miejscu) otrzymujemy jeden z takich bangerów, który samotnie mógłby rozbujać kolejną EP-kę. „11:02” od razu uderza azjatycką magią i potężnym beatem. Zapisany w kanjach tytuł albumu (czytany „taiko”) nie bez powodu odnosi się do ogromnych bębnów z dwustuletniego drewna. Motyw przewodni od razu wpada w ucho i zachęca do odpalania płyty na nowo.
Drugim z takich utworów, skonstruowanym zresztą w bardzo podobny sposób, jest „10:00”. Jak widać Danger pozostał również wierny osobliwemu nazewnictwu kawałków, które rzekomo ma nawiązywać do godziny, o której został ukończony dany utwór. W moim idealnym świecie to właśnie „10:00” promowałby aktorską wersję „Ghost in the Shell”. Są tu bowiem zarówno pasujące jak ulał japońskie sample, jak i nowoczesny, cyberpunkowy sznyt.
Cały album dowodzi, że francuski producent świetnie radzi sobie z kreowaniem filmowej dramaturgii.
Bo tym właśnie zdaje się być „太鼓”: soundtrackiem do nieistniejącego anime. Jeśli akurat bierzecie się za lekturę „Blame!” albo mangi „Ghost in the Shell” Masamune Shirowa, ten krążek będzie jak ulał. Najlepiej jednak sprawdza się jako tło do naszych własnych odlotów w świat wyobraźni. Wystarczy odpalić bardziej nastrojowe „11:03” czy „6:42”, by przenieść się do odległego japońskiego parku pełnego kwitnących drzew wiśni lub nad malownicze jezioro. Z kolei „21:10” to już dynamiczny soundtrack do miejskiego pościgu zakończonego w nocnym klubie.
Z tej filmowej całości wyróżniają się dwie kompozycje z wokalem.
W „19:00” możemy usłyszeć nawijkę kanadyjskiej artystki Tashy the Amazon, która przywodzi na myśl MIA. No albo żeńską wersję cyberpunkowego Jeriko One. Lil Brain w „11:50” budzi natomiast natychmiastowe skojarzenia z vocoderami Daft Punk. Mimo wszystko wolę, gdy Danger wykorzystuje tylko strzępki sampli wokalnych. A już najbardziej lubię, jak połączy nerdowsko-syntezatorową melodykę z trapowymi dropami. Jak w „8:10”.
Eksperyment można spokojnie uznać za udany. Danger nie zdradził żadnej ze swoich tajemnic. Nadal jest zapatrzony w japońską kulturę i ma we krwi talent do łączenia jej z chwytliwymi beatami. Tym razem nie jest to już jednak krótki romans na jedną noc w dystopijnym klubie. To coś poważniejszego i na znacznie dłużej. Jeśli czujecie się na siłach odbyć taką przygodę, mogę tylko zachęcić by dać szansę francuskiemu producentowi.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Dobry wpis. Dodaję stronę do ulubionych.