Są takie grupy, które zapisały się nie tylko w historii muzyki konkretnego kierunku, ale całych światowych annałach jako jedni z wizjonerów. Często to ci, którzy nie boją się wychodzić poza utarte konwencje i postanawiają samemu je tworzyć. Podważają autorytety i ewoluują, dają się ponieść twórczości oraz temu „czemuś” co w danym momencie pojawiło się w ich umyśle i nie pozwalało spokojnie funkcjonować.
Jestem wręcz pewien, że właśnie ten pierwiastek kreatywności, ta idea, ten pomysł sprawił, że w 1970 roku dwóch dobrych znajomych postanowiło stworzyć – na zgliszczach poprzedniego – nowy projekt, który w założeniu miał łączyć instrumenty konwencjonalne z szeroko pojętą elektroniką. Ta natomiast – dzięki legendarnemu już Robertowi Moogowi – przestała zawierać się w syntezatorach wielkości szafy, a w mniejszych, bardziej dostępnych klawiaturach z modułami. Tych dwóch znajomych to Florian Schneider i Ralf Hütter. Nie wiedzieli natomiast, że nazwa, pod jaką będą tworzyć muzykę, przejdzie do historii. Panie i Panowie, dzisiaj na łamach jeszczenie.pl, po raz pierwszy – Kraftwerk!
Kraftwerk to legenda. To grupa kultowa, która wiele, wiele lat pracowała, aby osiągnąć ten tytuł. W ich przypadku – całkowicie zasłużony. Ich wkład w rozwój nowoczesnej muzyki elektronicznej jest wręcz kolosalny i często są wymieniani jako jedni z najbardziej inspirujących artystów elektronicznych zaraz obok Vangelisa i Jean-Michela Jarre’a. Uznawani za ojców muzyki elektronicznej, dali podwaliny wielu innym odmianom elektroniki, takim jak house, trance, synth pop, electro, new wave czy techno, nie wspominając o artystach pokroju Davida Bowiego, Ultravox, Gary’ego Numana, Depeche Mode czy Eurythmics. Osobiście nie znam osoby, która by ich kojarzyła i nie szanowała wpływu na muzykę. Ktoś ich może nie słuchać, a nawet i nie lubić (choć według mnie to niemożliwe), ale nawet oni zgodnym głosem mówią, że Kraftwerk jest grupą przełomową i gdyby nie oni, możliwe że bylibyśmy dzisiaj okrojeni pod względem różnorodności muzyki elektronicznej. Miałem trudny wybór, jeżeli chodzi o dobór odpowiedniego albumu, ale postawiłem na „Die Mensch-Maschine” z 1978 roku.
Najpierw kilka słów o okładce – kolory czarny i czerwony właśnie w tym okresie twórczości Niemców były ich znakiem rozpoznawczym. Czarne spodnie od garnituru, czerwona koszula i również czarny krawat wraz z nienagannym wyglądem i zaczesanym włosem. Grupa była specjalnie stylizowana na swego rodzaju roboty, no bo co do elektroniki pasuje bardziej aniżeli mechaniczny twór na wzór człowieka? Odbija się to nawet w muzyce. Album może nie jest długi (bo tylko 36 minut w wersji standardowej), jednak 5 na 6 utworów zostało wydanych jako single! Skończę z teorią, pora na praktykę. Mam problem jak określić właściwie ten krążek. Porównując go do dzisiejszych dokonań różnych ludzi w obrębie tej muzyki, brzmienie może być ubogie i minimalistyczne – ot, jakiś beacik perkusyjny w tle, i to taki na maksa elektroniczny, jakiś basik w tle, plumkania i wokal (zwykły lub z vocodera). Tak, teraz to wygląda biednie, ale wtedy?
Potraficie sobie wyobrazić, jak to wtedy musiało brzmieć? Jakie musiało to robić piorunujące wrażenie, kiedy słuchało się tego z winyla czy taśmy magnetycznej? Słuchacz po prostu dostawał wariacji, bo jak to możliwe, że można było zrobić coś takiego? Przemysł przenośnych syntezatorów dopiero stawiał swe pierwsze kroki po Moogowej Rewolucji, a Kraftwerk mu przewodził. Pokazał, że można robić również dobre kawałki elektroniczne, nie zahaczając o taką wyniosłość, jak to robili znajomi po fachu Vangelis & Jarre i tworząc utwory nieprzekraczające nawet pięciu minut. Chwytliwe i utrzymane w jednym rytmie, ale zapadające w pamięć. Mimo to były zrobione na niesamowicie wysokim poziomie i dbano nawet o najdrobniejsze szczegóły, a wcale nie uwłaczały muzyce elektronicznej. Właśnie z tego to albumu pochodzą najbardziej rozpoznawalne utwory Kraftwerk: „Die Roboter” i „Das Model”.
Podróż w czasie… tak mogę nazwać uczucie, które towarzyszyło mi przy słuchaniu tego albumu. Nie potrzeba było DeLoreana, maszyny czasu czy TARDIS, o nie. Wystarczyło odpalić sobie „Die Mensch-Maschine” i zagłębić się w to, czego prawie czterdzieści lat temu słuchali nasi ojcowie (a co poniektórzy czytający ten tekst nawet i sami byli na świecie, gdy ten album wychodził). Z perspektywy czasu album pozornie się zestarzał. Dlaczego pozornie? Słuchasz go i wiesz, że to, co robiono wtedy, teraz można robić samemu na średniej jakości komputerze i to nie wydając ani grosza. Ba! Całe „Die Roboter” można zagrać na jednym syntezatorze wartym 500 zł! Gdy jednak tak słuchasz tej muzyki i słuchasz, i słuchasz, uświadamiasz sobie, że nie obchodzi Cię to wszystko. Rozkoszujesz się świetnością tego albumu i napawa Cię nostalgia za tamtymi czasami.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Wspaniała płyta!
Fajnie że pojawiło się tu coś o wiekopomnym Kraftwerku, ale niestety muszę stwierdzić, że notka bardzo słaba. Trochę błędów rzeczowych (pójście w elektronikę w 1970? Wątpię), niedopowiedzeń (historia czerwono-czarnego stroju czy też ogólnie okładki jest trochę bardziej zawiła i ciekawa) no i przydałoby się napisać coś o zawartości płyty oprócz jej wychwalania.
Myślę, że możnaby zająć się kompletnym opisem działalności grupy oraz każdego z albumów Katalogu z osobna, jak będę miał chwilę, mógłbym się tego podjąć.