Oomph! – XXV

2015, płyty Autor: Danny Neroese sie 22, 2015 1 komentarz

Wyobraźmy sobie sytuację, w której pytamy takiego przeciętnego słuchacza muzyki, z czym kojarzy mu się twórczość Niemców. Oczywiście duża część potencjalnych ankietowanych odpowiedziałaby zgodnie: Rammstein. Smutny to fakt, zwłaszcza w obliczu tego, że to nie wcześniej wspomniany sekstet wpadł na pomysł grania takiej muzyki, lecz pewne inne niemieckie trio o nazwie Oomph!, które powstało jeszcze w 1989 roku.

No, może niekoniecznie Oomph! to faktycznie zapoczątkowali – pierwszy album to czysty EBM – jednakże są uważani za głównych prekursorów Neue Deutsche Härte (w dosłownym tłumaczeniu można to rozumieć jako nową, niemiecką twardość, tudzież hart). Co określa się tą nazwą? W gruncie rzeczy to industrial metal, jednakże śpiewany – w większości przypadków – po niemiecku. Język ten też obowiązuje choćby przy nazewnictwie zespołów. Niczym nadzwyczajnym nie są też elementy metalu alternatywnego, groove metalu czy crossoveru. Częstym akcentem są również dodatki kobiecych wokali. Teoretycznie rzecz biorąc jest to więc industrial metal, jednakże wystarczy przesłuchać kilku przedstawicieli NDH, aby faktycznie poczuć różnicę między jednym a drugim. Jakie są moje wrażenia po najnowszym wydawnictwie Oomph! pod tytułem “XXV”?

To już dwunasty album Niemców od początku ich kariery. Tym bardziej więc – biorąc pod uwagę datę powstania kapeli – zastanawia mnie dobrany mu tytuł. Trzeba być komplentym ignorantem, aby nie znać takiej podstawy jak cyfry rzymskie, więc jeżeli nic wam to nie mówi, to niestety, ale nie pojmiecie mej konsternacji. Mniejsza z tym, ważna jest muzyka. No i tutaj dochodzimy do najgorszego momentu w całym tekście – ten album jest po prostu przeciętny. Szumnie zapowiadany, od pewnego czasu po prostu zawodzi. Czuć ewidentne zmęczenie materiału, jak i brak jakiejś motywacji do nagrania tego krążka. Mimo iż przesłuchałem go wielokrotnie, nadal nie jestem w stanie przypomnieć sobie melodii choćby jednego kawałka, a to już źle. Mam nawet wrażenie, że kilka utworów jest do siebie bardzo podobnych, a to jeszcze gorzej. Brak mi tutaj jakiegoś “hit song”, utworu, który byłby chwytliwą wizytówką albumu. A i te melodie są też takie jakieś nijakie. Niby jest te czternaście utworów, co jest liczbą nawet pokaźną, ale co mi po tym, skoro częśc z nich to kalka poprzednich? Może jeden czy dwa z nich wykazują się czymś oryginalnym, czy też wybijającym się na tle pozostałych, jak choćby ten marszowy rytm w “Jetzt Oder Nie” z dodatkiem chórków. Te ostatnie przebijają się tu i ówdzie wraz z dość prostą sekcją smyczkową. Pod względem produkcyjnym jest poprawnie, nie oczekujcie wodotrysków – gitary są, ale jakieś takie suche, bas też się gdzieniegdzie przebija, zaś bębny są po prostu ok. Pora na kolejną sprawę, która mnie okropnie męczyła podczas słuchania “XXV” – gdzie, do cholery jasnej, jest elektronika? Nie zrozumcie tego tak, że jej w ogóle nie ma – owszem, jest, ale strasznie zmarginalizowana i bez charakteru. Jakieś pierdzenie na wstępie i kilka dźwięków nałożonych z gitarami to wszystko, na co ich stać? No proszę was, miejcie litość. Jedyne, co jeszcze daje radę na tym albumie, to wokal Dero – ta przyjemna chrypka i ciepły, melodyjny głos pomagają trochę utworom.

To zły okres dla sceny NDH. Owszem, jakiś czas temu Emigrate coś tam próbowało z dość pozytywnym skutkiem, ale reszta zasypia gruszki w popiele i traci to coś, tę niemiecką hardość. Ząb czasu nadgryza ideę, sprawiając, że taka muzyka nabiera zadyszki i potrzebuje już laski, aby się w miarę sprawnie poruszać. Jeżeli więc Lindemann pozostawił w waszych ustach dość nieprzyjemny smak, a chcecie czegoś, co pomoże wam się go pozbyć – lepiej darujcie sobie nowość od Oomph!.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

1 komentarz

  1. Autentyczna historia: siedziałem sobie z ziomkami na kebsie (pozdro Konrad), podbija do nas typek, na oko lat 40. Mówi, że jest wokalistą zespołu metalowego, oni robili to przed Rammsteinem. Puszcza nam kawałki z telefonu, pokazuje nam zdjęcia. Skądś znam tego gnoja, myślę. Kurwa, a on mi pokazuje dziarę na lewym barku, patrzę – OOMPH! (przekonywał nas, że wzięło się to stąd, że kobieta podczas orgazmu wydaje taki odgłos). No oszalałem, nie wiedziałem, co się dzieje. A typek mówi, że on plays ein koncert in ZJELENEC (skurwiel gadał w czterech językach) i że tam Kościół się pruje o to, bo oni sprechen antichurch rzeczy. No i rzekomy Dero Goi powiedział, że musimy mu ogarnąć rzeczy na makijaż i wtedy pójdziemy na jakieś piwo, i ogarniemy sobie jakieś kobiety. Kurwa, spanikowałem i spierdoliłem stamtąd, bo typek oprócz tego, że był bardzo przekonujący, wydawał się też być chory psychicznie. Uważajcie na siebie, gdyby kiedyś podszedł do Was Dero Goi i mówił, że potrzebuje pomocy w organizacji koncertu!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *