Wskrzeszenie Łazarza, jako jedna z najważniejszych opowieści Pisma Świętego, przez setki lat zostało już wyeksploatowane przez najrozmaitsze teksty kultury: czy będą to ryciny Wita Stwosza, czy słynne obrazy Caravaggia i Van Gogha, aż po „Zbrodnię i karę” i „Interstellar”. Gdański producent ShortyUnInc nawiązuje do tego archetypu za pośrednictwem zjawiska medycznego zwanego syndromem Łazarza. Zachodzi ono wtedy, gdy po nieudanej akcji reanimacyjnej pacjent niespodziewanie odzyskuje przytomność. Jak nietrudno się domyślić, dochodzi do tego niezwykle rzadko: od 1982 roku udokumentowano zaledwie 38 takich przypadków – ale w końcu biblijnemu Łazarzowi też nie było łatwo. Siła tamtej historii tkwi w jasnej obietnicy czegoś więcej poza doczesnością – a co w takim obiecującym kontekście oferuje nam ShortyUnInc?
ShortyUnInc dał się poznać pod koniec 2013 roku jako przedstawiciel szeroko rozumianego witch house’u. Jego debiutancki krążek – nagrany z raperem Johnnym Pope’em „Lombard Czasu” – to eksperymentalna produkcja hip-hopowa (to się teraz nazywa „cloudrap”) na trip-hopowych, sennych podkładach. „Lazarus Syndrome” to kontynuacja tamtych klimatów. Gdybym miał tę płytę jakoś umiejscowić w moich rozważaniach na temat istoty witch house’u (które miałem nadzieję już ostatnio zakończyć), musiałbym zgodzić się z tezą, że witch house umarł i odrodził się w formie inspiracji dla innych nurtów, co w sumie całkiem zgrabnie wpasowywałoby się w łazarzowy kontekst. W każdym razie wreszcie doczekaliście się na tym blogu polskiego przedstawiciela w tej wyliczance, a przy okazji trafiło się coś dla tych, którzy narzekali, że nie piszemy o hip-hopie (ale przeciwnicy rapowania niech też jeszcze nie opuszczają sali).
Wiem, że wiedźmowe etykietki są już passé, ale że sam jestem ich miłośnikiem, ciężko mi o inne skojarzenia po pierwszym singlu, „I. jacob’s ladder [middleman]”. Tytuł od razu narzuca skojarzenia z innym biblijnym motywem, a zarazem świetnym filmem Adriana Lyne’a – i nie bez powodu, bo krążek łapie nas w swoją oniryczną sieć od samego początku, pchając między coraz bardziej realne koszmary i nierealną tęsknotę za rozsądkiem. Trochę jak „Silent Hill”, który również został na „Lazarus Syndrome” wywołany bezpośrednio z imienia („IX. questionable decisions”). Momentami można nawet wyczuć inspirację muzyką legendarnego twórcy oprawy dźwiękowej do tej słynnej serii gier, Akiry Yamaoki (sprawdźcie na przykład „tears”). Podobnie jak w jego przypadku, zalecam słuchanie „Lazarus Syndrome” nocą: dopiero wtedy skradające się beaty będą niepokoić niczym cienie, kojarząc się z odgłosami ostrzenia brzytwy („III. declension”), a melodie zabrzmią niczym stara płyta gramofonowa puszczana z zaświatów („suffering”). Miłośnicy łączenia noise’u z industrialem i dark ambientem będą jak najbardziej usatysfakcjonowani, a powracające co parę utworów brzmienia będą gratką dla dociekliwych uszu (nagradza pod tym względem szczególnie finałowy „XIV. lazarus syndrome”).
Cała ta mozaika bardzo spójnych inspiracji i mrocznych brzmień pozwala zaklasyfikować „Lazarus Syndrome” jako psychologiczny concept album, soundtrack rodem z psychiatryka, który przeprowadzi słuchacza przez wszystkie kręgi piekielnych lęków. Choć dla ułatwienia nawigacji wędrówkę ponumerowano, najbardziej wciągające wydały mi się utwory tych numerów pozbawione – właśnie jak wspomniane „tears” czy „suffering” (a jest jeszcze kako-demona-foniczny „voices”). Wszelkie przejawy kojącej melancholii (w „IV. nightmare” słyszę wpływy EP-kowego Ulvera) zostają błyskawicznie zdławione przez kolejne urojenia i koszmarne majaki. To gdzie ten witch house? No jeszcze na przykład w „XI. mad”: charakterystyczny, bzyczący synth i wsamplowane krzyki mówią same za siebie.
Na osobne omówienie zasługują kawałki wokalne, czyli hip-hopowe. Gdy pierwszy raz zobaczyłem tracklistę płyty, nieco obawiałem się, że po pierwszej, stricte instrumentalnej części, nagłe wejście raperów zburzy cały nastrój i wybije z onirycznego transu. Na szczęście już pierwszy z nich, „V. flesh and blood” z udziałem Franka, przekonał mnie, że o żadnym burzeniu nastroju nie może tu być mowy – przyspieszająca i wzbogacona schizowymi wielogłosami nawijka tylko wzmacnia psychodeliczne wrażenia. Dobrym zabiegiem było ściągnięcie do poszczególnych utworów różnych raperów – nawet jeśli nie wszyscy trzymają równy poziom, zróżnicowanie flow wyszło tylko na dobre. Ponad charyzmatyczną średnią wybija się – co było łatwe do przewidzenia po „Lombardzie Czasu” – Johnny Pope z zapadającym w pamięć odsuń się, naruszasz moją przestrzeń – wchodzenie w tak bliską relację z bytem jest bezczelne w „VIII. stay away”. Wyróżnić muszę też refleksyjny „IX. questionable decisions”, który lekko odstaje od reszty płyty, ale sam w sobie jest kapitalnym numerem.
Tak jak Łazarz otrzymał szansę na drugie życie, tak ShortyUnInc na swoim drugim longplayu wykorzystał szansę na stworzenie czegoś niebanalnego w stu procentach. Wszyscy miłośnicy psychodelicznych schiz, psychiatrycznych klimatów i onirycznych koszmarów powinni być usatysfakcjonowani. Co ciekawe i nieczęste w przypadku krajowego undergroundu, „Lazarus Syndrome” poza darmowym odsłuchem w Internetach ukazuje się także w limitowanej wersji fizycznej wydanej nakładem debiutującego netlabelu Health & Nature. Polecam się zainteresować: bardzo ładne wydanie z artbookiem i bonusami, a cena wyjątkowo atrakcyjna.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
GRATULUJĘ !
No no… całkiem niezłe 😉