Al Jourgensen wielokrotnie podkreślał, że największe sukcesy artystyczne osiąga, gdy u władzy są republikanie. Czy następca słynnego „Psalm 69” nie wyszedł mu przez Billa Clintona?
Tekst ukazał się pierwotnie w ramach mojego autorskiego cyklu „AntyTeza” na łamach serwisu Antyradio.pl w lutym 2016 roku.
Początek lat 90. to okres, w którym rock industrialny przebił się do szerszej świadomości. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy spada przede wszystkim na dwie osoby: Trenta Reznora, który pod szyldem Nine Inch Nails wydał agresywną EP-kę „Broken” – zapowiedź mającego nadejść dwa lata później magnum opus w postaci „The Downward Spiral” oraz Ala Jourgensena, który na dobre rozkręcił swoje Ministerstwo.
Już wydane w latach osiemdziesiątych „The Land of Rape and Honey” i „The Mind Is a Terrible Thing to Taste” przyniosły mu uznanie w oczach industrialnej awangardy. Jednak to dopiero „Psalm 69” z hitami „Jesus Built My Hotrod” oraz „N.W.O.” przyniósł mu mainstreamową popularność. Nowy gitarzysta, Mike Scaccia, zbliżył styl grupy do bardziej konwencjonalnego metalu i zjednał jej nową publiczność.
Droga dla następnej płyty była więc otwarta.
Jourgensen z pewnością miał szanse kontynuować dobrą passę. Jeszcze w 1994 roku dawał przedsmak nowego materiału na koncertach, a rok później był jednym z headlinerów Big Day Out w Australii i Nowej Zelandii. Sukces był w zasadzie ustawiony, gdyby nie jego osobiste problemy. Muzyk uzależnił się w międzyczasie od heroiny. Do tej używki nawiązywał lata później przewrotny tytuł płyty „The Dark Side of the Spoon”. Był nawet aresztowany…
Podobne problemy miał praktycznie jedyny muzyk, który został w oficjalnym składzie zespołu: Paul Barker. Atmosfera przy nagrywaniu nowych utworów musiała więc być niełatwa, biorąc jeszcze pod uwagę presję związaną z sukcesem „Psalm 69”. Nic dziwnego, że Al Jourgensen popadł w głęboką depresję – i nie omieszkał dać jej wyraz na nowym albumie.
Szósty krążek Ministry zatytułowano ostatecznie „Filth Pig”.
Fraza została zaczerpnięta z określenia, jakiego brytyjski polityk Teddy Taylor użył w odniesieniu do lidera kapeli. Dopełnieniem ohydnej otoczki całego albumu była zaangażowana politycznie okładka – nieśmiała zapowiedź tego, że w przyszłości zespół będzie w stanie nagrać cała trylogię płyt poświęconych George’owi Bushowi.
Na razie jednak Jourgensen trzymał się w tekstach z dala od polityki. Razem z jego narkotykowymi odjazdami i osobistym dołem przyszło znaczne zwolnienie materiału. Po szybkich i agresywnych kawałkach z „Psalm 69”, „Filth Pig” jawi się jako duszne i powolne – miejscami wręcz doommetalowe. O ciężarze albumu świadczy też fakt, że muzycy zrezygnowali z elektroniki, klawiszy i sampli. Wszystko razem brzmi jak metalowe spaghetti, które pozostawia słuchacza w stanie widocznym na okładce.
Singlowy „Reload” wali jeszcze między uszy skocznym riffem i wrzaskiem Jourgensena, które mogą dawać pewne nadzieje na „Psalm 70”, ale już następujący po nim kawałek tytułowy nie pozostawia złudzeń. Oczami wyobraźni można zobaczyć zamkniętego w zadymionym pomieszczeniu wokalistę, wstrzykującego sobie kolejne dawki heroiny przy posępnym gitarowym motywie i charakterystycznej solówce, dzięki której utwór zostaje w głowie na dłużej.
Równie ciężka i młócącą jest „Lava”, w której industrialne koszenie idealnie wpasowuje się w iście stonerowe riffowanie. Psychodelicznego klimatu dopełnia wsamplowane „piggy” (czyżby aluzja do Nine Inch Nails?), pełniące rolę zwariowanego refrenu. Za mało? Posłuchajcie depresyjnego „Useless”, gdzie falsetowy chór powtarza w nieskończoność „useless, fucking useless”. Byłby z tego doskonały motyw do jakiegoś horroru.
Pewien moment oddechu przychodzi dopiero pod koniec płyty.
„The Fall” to jedyny kawałek w zestawie, w którym tak wyraźnie wykorzystano klawisze. Nie znaczy to jednak wcale, że jest przez to radośniejszy – raczej tylko pogłębia szaloną atmosferę, kontrastując z nieludzkimi partiami Jourgensena, brudnym gitarowym mułem i bzyczącą perkusją. No i nie zapominajmy o tekście, w którym padają takie optymistyczne frazy:
Wszystko jest do niczego
Ministry – The Fall
Nic nie działa jak trzeba
Nic już nie ma sensu
Powitajmy upadek
A jeszcze bardziej nie na miejscu wydaje się, gdy po tym dekadenckim peanie dochodzi do głosu motoryczny riff utworu Boba Dylana… Choć „Lay Lady Lay” był jedynym przebojem z tego albumu i jest prawdopodobnie najlepszym coverem w dorobku zespołu, jego obecność na „Filth Pig” jest co najmniej niespodziewana i nieco wybija z nastroju. Wieść gminna niesie, że Jourgensen nagrał go tylko by wkurzyć Barkera. Ciekawe, czy w tym samym celu 12 lat później nagrał całe „Cover Up”…
Ministry zdecydowało się na odważny krok.
Osiągnąwszy komercyjny sukces, wykonało stylistyczną woltę i zaproponowało materiał niełatwy, bezkompromisowy, a na dodatek nieszczególnie przystosowany do sprzedania. Jak już ten cykl nieraz pokazał, w efekcie zespół mógł dostać tylko po głowie. Krytycy zjechali „Filth Pig” równo, fani czuli się zdradzeni i oszukani. Tylko nieliczni do dziś żałują, że to jedyny taki album w dorobku Ala Jourgensena…
A z dzisiejszej perspektywy można przyznać, że muzyk kolejny raz stworzył wizjonerskie dzieło, które wyprzedziło swój czas. Dzisiejsza publika, przyzwyczajona już do brzmień stonerowych i sludge metalu, miałaby z tym krążkiem Ministry o wiele prościej. Nie dziwota jednak, że sam twórca nie lubi do niego wracać. „Filth Pig” ewidentnie nie jest niczym przyjemnym – ale przecież i takie płyty są światu potrzebne.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy