Rok 2017 nie jest łaskawy dla fanów industrialu. Najpierw Rudy Ratzinger z :Wumpscut: oznajmił, że piractwo go zabiło i kończy karierę. Następnie nieśmiertelny Al Jourgensen poinformował, że jednak wypuści nowy album Ministry (co z tego, że poprzedni był jego trzecim czy czwartym „final albumem”). No ale ktoś z tłumu pewnie krzyknie: a nowe The Birthday Massacre? Nine Inch Nails? Pig? No tak, tak, zgodzę się. Ale i tak dobrze wiemy, na co każdy czekał. I nie, nie mówię tutaj o obniżce cen alkoholu.
O debiucie 3TEETH mieliście okazję poczytać w moim poprzednim tekście z 2014 roku. Ich wizja muzyki industrialnej dotarła do dużego grona słuchaczy, co poskutkowało wzrostem popularności. Otworzyło im to wiele drzwi, czego dowodem jest koncertowanie jako support przed Toolem.
Nie ukrywam, że względem najnowszego albumu 3TEETH trapiła mnie swego rodzaju dychotomia.
Z jednej strony byłem bardzo ciekaw, w którą stronę pójdzie nasz wąsaty przyjaciel i jego świta. Kilka wypuszczonych kawałków, które poprzedzały premierę „<shutdown.exe>” dawało delikatne znaki i podpowiedzi na temat kierunku obranego przez grupę. Pytanie tylko: jak to wyszło praktyce? Wszakże ocenianie albumu po singlu to jak miłość po przypadkowym numerku w toalecie na tyłach klubu z muzyką techno.
Nowy krążek wita nas trzynastoma kompozycjami, z których część została ukazana światu jeszcze przed oficjalną premierą albumu. Jedno jednak muszę wytknąć na samym początku – okładka jest po prostu fatalna. Zalatuje tandetą i wygląda jakby ktoś ją robił z clip artów. Ja nie wiem, na sprzęt to mają, a na porządnego grafika to już nie? Na szczęście potem jest już tylko lepiej.
Otwierający album „Divine Weapon” wita nas… arabskimi wokalizami, które szybko przeradzają się w charakterystyczne dla 3TEETH industrialno-marszowe brzmienie. Drugi utwór, „Pit Of Fire”, to absolutny killer, który jest dla mnie najlepszym utworem na albumie. Ciężki, brudny, z charakterystyczną linią melodyczną, która tylko pogłębia atmosferę. No i właśnie, przy tym kawałku coś mnie jakby tknęło. Po pierwsze: nowość w postaci zwykłego śpiewu. Alexis (czyli pan wąsacz frontman) już nie tylko ryczy i krzyczy. Dla mnie jest to efekt całkiem miły.
Co ważne, nie zdecydował się zdominować albumu tym typem wokalu.
Druga sprawa – gitary. Ewidentnie są bardziej wyraźne i cięższe. Na debiucie owszem, były, jednakże często pokrywały się z elektroniką, która i tak była mocno przesterowana. Skutkiem tego było nakładanie się tychże i tworzenie ciężkiej do rozdzielenia jedności. Na „<shutdown.exe>” ta granica jest już wyraźnie zarysowana. Trend ten jest dalej utrzymywany, choćby w „Atrophy”, który doczekał się swojego klipu. A może wolicie bardziej EBM-owe klimaty? „Oblivion Coil” i „Shutdown” mogą spełnić wasze oczekiwania.
Kolejnym 'hiciorem’ z krążka jest „Degrade”. Sytuacja ma się tutaj podobnie, jak w „Pit Of Fire” – mocna gitara, charakterystyczna melodia, no i oczywiście krytyka polityczna w warstwie lirycznej. Ot, kwintesencja 3TEETH. Jak jest później? „Tower Of Disease” zalatuje Mansonem. Ale tylko zalatuje. Na szczęście filler w postaci „Tabula Umbra” szybko pozwala zapomnieć o tych skojarzeniach. „Voiceless” jest… dziwny. Trochę niepodobny do reszty. Dominują czyste zaśpiewy – zarówno męskie, jak i żeńskie.
Gdzieś po drodze są jakieś krzyki o ciszy i gitary, a potem znowu przychodzi moment odpoczynku.
„Slavegod” to najwcześniej poznana kompozycja z albumu. Pamiętam, jak wtedy obawiałem się kierunku, w którym zmierzają. Że bardziej metalowi niż industrialni i że no jak to tak można. Ostatnie trzy utwory, czyli „Insubstantia”, „B.O.A.” i „Away From Me”, postawiły na melodie. Momentami zalatywały mi one Skinny Puppy, ale możliwe że to tylko moje wrażenie.
Wiecie, czego żałuję? Ale tak szczerze? Tego, że są niewielkie szanse na zobaczenie ich na żywo. Większość występów dają dla amerykańskiej publiki, z rzadka pojawiając się w Europie. A szkoda, bardzo szkoda, bo z chęcią odwiedziłbym ich koncert. Niemniej jednak, jeżeli cierpicie na niedobór industrialu z powodu wzmożonej aktywności słonecznej – 3TEETH wydaje się idealnym rozwiązaniem na ten trudny okres.
PS Dla ciekawskich – jeżeli kiedykolwiek interesowało Was, co było główną inspiracją dla 3TEETH, to polecam odpalić sobie twórczość kapeli Contingence.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy