KMFDM – Hell Yeah

2017, płyty Autor: Danny Neroese wrz 19, 2017 Brak komentarzy

Przyznaję się bez bicia: zaliczyłem małe opóźnienie z tym tekstem. Oficjalnie miał się pojawić jak najszybciej po premierze. Przeciągnęło się to niestety o cały miesiąc z przyczyn ode mnie niezależnych. Tzn. no trochę jednak zależnych, bo ciągle w głowie świtała mi myśl aby coś skrobnąć, ale wrodzona predyspozycja do prokrastynacji ciągle szeptała „na później”.

Ale oto jest! Część z Was mogła nawet nie wiedzieć, że KMFDM wypuściło nowy krążek. Tak po prawdzie gdyby nie jakaś migawka gdzieś w Internetach, to też bym o tym nie wiedział. No ale, szybki rzut oka na Facebooka i faktycznie – coś tam skrobią, coś nagrywają, coś pichcą i gotują. Nie jestem ogromnym fanem tej formacji, nie zmienia to jednak faktu, że przyjemnie mi się słucha jej dokonań. Przyznać jednak muszę, że po ostatnich średnich płytach (nie mówię tutaj o „Our Time Will Come”) podchodziłem do nowego wydawnictwa z nieukrywaną rezerwą. Czy było to potrzebne?

W sumie to nawet nie, bo „Hell Yeah” okazuje się całkiem przystępną propozycją.

Duża w tym zasługa jednej osoby: Chrisa Harmsa. Ci z Was, którzy siedzą trochę bardziej w niemieckiej scenie określanej szumnie jako „dark independent”, na pewno kojarzą go z kapeli Lord Of The Lost. To właśnie on odpowiada za stronę techniczną tego albumu. Jeśli jeszcze posłuchamy sobie czegoś z ostatniego albumu jego zespołu, to tym bardziej wyczujemy podobieństwa brzmieniowe.

Tym, co na starcie „rzuca się w uszy”, jest wspomniane brzmienie. Pamiętacie, jak narzekałem, że brzmienie perkusji na poprzednich albumach było płaskie i takie plastikowe? Tutaj mamy zdecydowaną poprawę. Już na samym wejściu, czyli w tytułowym „Hell Yeah”, brzmi to zdecydowanie lepiej. Ciekawym zabiegiem było wstawienie na początku krótkiego dziecięcego monologu. Wszakże „Our Time Will Come” zaczynał się identycznie. Sam utwór jednak aż tak bardzo nie porywa. Jest co najwyżej poprawny. Świetnie bawiłem się natomiast przy „Total State Machine”. Mam wrażeniem, że to głównie zasługa refrenu – ostre gitary, perkusja dodająca im mocy, jak i powtarzanie, że mój rząd mnie nienawidzi dają przyjemnego kopa.

Totalnym killerem na całym albumie jest „Rx 4 THE DAMNED”.

Jak dla mnie skradł go Doug Wimbish – jeden z lepszych współczesnych basistów. Pokazuje to, jak dobrze KMFDM czuje się w kwestii eksperymentów w brzmieniu. Tęskniłem za takim utworem od czasów „Juke Joint Jezebel”. Nawet Lucia Cifarelli jest tu całkiem znośna, a moja awersja względem niej jest niemała. Kontynuując temat wyżej wymienionej niewiasty – nie, nadal się do niej nie jestem w stanie przekonać. Choćby „Freak Flag”, gdzie no po prostu nie mogłem jej słuchać. „Murder My Heart” – no, tu już było lepiej. Warto też odnotować kolejny z miłych przerywników w postaci solówki na Organach Hammonda.

Ostatni utwór, który warto odnotować, to „Glam, Glitz, Guns & Gore”, gdzie gościnnie pojawia się Sin Quirin z Ministry. Pojawiły się również dwa zapychacze w postaci „Opression” – kilkadziesiąt sekund w stylu reggae. Po co one? Nie mam pojęcia. Pozostałe kawałki są raczej średnie. Złe nie są, ale jakoś przesadnie nie porywają.

Koniec końców nie uważam czasu spędzonego z tym albumem za stracony. Jeżeli KMFDM utrzymają obecną tendencję, to za dwa, trzy lata możemy dostać bardzo dobre wydawnictwo. I po cichu liczę na ponowną obecność Wimbisha – albo innego świetnego basisty.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *