Bohren & der Club of Gore – Sunset Mission

00s, płyty Autor: rajmund paź 27, 2014 komentarze 2

Zaraz minie rok, odkąd w recenzji debiutu The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble obiecałem Wam, że wrócę do darkjazzu i opowiem Wam o Bohren & der Club of Gore. Najwyższa pora, aby słowa dotrzymać. Bohreni to czterech Niemców, którzy od 1992 roku tworzą mieszankę jazzu z ambientem, dodając do tego Black Sabbathowy doom i dziwaczne dźwięki tła. Ich kultowy debiut, „Gore Motel”, brzmi jak Chris Isaak, który upadł już na samo dno swoich postkoitalnych depresji, zażył stanowczo za dużo zakazanych substancji i będąc już jedną nogą w grobie, nagrywa swoje najmroczniejsze utwory (i nie ma już nawet siły do nich śpiewać).

To wyjątkowa płyta, ale czegoś jeszcze na niej brakuje. Tym czymś okazał się Christoph Clöser, pan od saksofonu, który w 1997 roku zastąpił grającego na gitarze Reinera Henseleita. Trzy lata później Bohreni wydali pierwszy album ze swoim nowym nabytkiem i tu już nie ma żadnych wymówek, żeby nie nazwać tej płyty arcydziełem.

Darkjazz zawsze będzie się u mnie nierozłącznie wiązał z lynchowską atmosferą.

Przede wszystkim Twin Peaks, w tym przypadku trochę też z „Dzikością serca”. Tak zresztą na ogół opisywana jest ta muzyka – jako coś doskonałego dla miłośników soundtracków Angelo Badalamentiego. „Sunset Mission” jednak już od pierwszych dźwięków pianina przenosi nas do noirowego baru w zapyziałej, industrialnej metropolii (zwróćcie uwagę na genialną okładkę). Do typowo knajpianej, pianinowej melodii dołącza od razu ciepły saksofon – element, który ostatecznie dopełnił brzmienia Bohren & der Club of Gore. Aranżację spaja mroczna, monotonna linia syntezatora – taka właśnie w stylu maestro Badalamentiego. Nic tylko sięgnąć po szklaneczkę whisky i rozkoszować się tym gorzkim, dojrzałym, przepięknym albumem. Koniecznie w środku nocy.

Wiecie już, jakiego klimatu się spodziewać. Muzycznie niewiele mam tu do opisania. Wszystkie utwory oparto na tej samej konstrukcji, nie ma tu żadnych drastycznych zmian nastroju, ani stylistycznych odskoczni – nie żebym uważał to za zarzut. Nie wyobrażam sobie, co można by było na tym krążku zmienić, nastrój dozowany jest idealnie, a spójność kompozycji nie wymaga żadnych urozmaiceń. Raz uwypuklone są klasyczne Rhodesowe brzmienia („On Demon Wings”), innym razem pianino („Street Tattoo”), nieustannie zachwyca saksofon. „Painless Steel” mógłby być zamiennikiem najdramatyczniejszych motywów na ścieżce dźwiękowej nowego sezonu „Miasteczka Twin Peaks”. „Nightwolf” (trwający szesnaście minut!) – doskonałym soundtrackiem do nocnego spaceru po najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta – oczywiście w opadach bezlitosnego deszczu.

Ale nawet jak taki kawałek trwa ten swój kwadrans z okładem, w żadnym wypadku nie nudzi.

Klimatycznie snuje się aż do końca, wsysając swoją atmosferą: gorzką, zrezygnowaną, pogodzoną z niekoniecznie kolorowym życiem. Jest jednak w tych spokojnych, powolnych dźwiękach coś kojącego. „Sunset Mission” to taki trochę dobry kumpel do picia: poklepie po plecach, walnie dla zasady jakimś nieśmiesznym żarcikiem. On wie, on rozumie, przecież siedzi z nami przy tym samym barze.

Ale barman w końcu wyprosi. Noc się skończy, deszcz zelżeje, słońce niechętnie zacznie wstawać ze swojego chmurnego legowiska. I do takiej scenerii pasowałby „Black City Skyline” z wyrazistą melodią saksofonu. Tylko co potem? Miał nastać nowy dzień, miał się okazać lepszy, po deszczu miało przyjść dające energię i nadzieję słońce. A tu „Dead End Angels” – znowu dziesięć minut mroku. Ktoś zrobił sobie cholerny żart, dalej jest noc. Deszcz wcale nie stracił na intensywności, przerodził się w złowieszczą burzę. Ostatnie pięć minut to już tylko jej zapis. Nabrałeś się, nie będzie poranka. Nie będzie lepiej. Ta noc potrwa wiecznie. Pochodź sobie jeszcze po tej mokrej ulicy, przekonaj się na własne oczy. A potem wróć z powrotem do baru. Kapela przygrywa od nowa „Prowler”… Tak że już wiecie, czego się spodziewać.

W moim osobistym rankingu „Sunset Mission” to najwybitniejsza darkjazzowa płyta.

Bohreni nie poszli ścieżką Kilimanjaro Darkjazz Ensmeble: nie sięgnęli po żadne elektroniczne glitche i noise’y. Trzymają się delikatnych, ludzkich brzmień organicznych. Co nie znaczy, że nie eksperymentują. W 2011 roku nagrali na przykład cover „Catch My Heart” niemieckiego zespołu Warlock: ani śladu heavy metalu, za to Mike Patton gościnnie na wokalu. Nawet jeśli ich ostatnie płyty nie są już tak udane, to tegoroczny „Piano Nights” stanowi powrót do wysokiej formy. A „Sunset Mission”? To jedna z tych płyt, które nagrywa się tylko raz w życiu.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 2

  1. xneon pisze:

    jeden z najlepszych zespołów świata

  2. Paweł pisze:

    To prawda, ta płyta to arcydzieło. Mogę tego słuchać bez końca.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *