Klaxons to specyficzny zespół, który ciągle ma z czymś problemy: z narkotykami, z nagraniami, z wytwórnią, z samymi piosenkami… Mam wrażenie, że wciąż wszyscy patrzą na nich przez pryzmat ostro zrytego debiutu, który miał przynieść nu rave’ową rewolucję. Narobił szumu, zgarnął swoje nagrody, ale po latach ludzie pamiętają z niego tylko „Golden Skans” i okultystyczne majaczenie o pozazmysłowych wędrówkach hrabiego de Saint-Germaina.
Druga płyta była bardziej gitarowa, okazała się łatwiej przyswajalna, mimo to postrzegano ją jako rozczarowanie, bo najbardziej odjechana była jej okładka. A ja podświadomie wierzyłem, że najlepsze dopiero przed nami. Że Klaxonsi mają potencjał, który jeszcze przyczyni się do powstania płyty, którą będę zapętlał od jednego przeboju do drugiego. Do trzech razy sztuka, that’s what I get.
Nie śledziłem jakoś specjalnie singlowo-jołtubowych zapowiedzi „Love Frequency”.
Jednak jak usłyszałem „Show Me a Miracle” (mój osobisty hicior początku lata), wiedziałem już, że moje marzenie jest bliższe ziszczeniu niż kiedykolwiek wcześniej i trzeba ten album dopisać do listy tegorocznych faworytów. Dobra, nie ma tu już za bardzo gitar (ale tak w ogóle są – vide „Invisible Forces” czy „Rhythm of Life”), jest dalej psychodelicznie (premiera płyty akurat zbiegła się ze śmiercią specjalisty od substancji psychoaktywnych, ojca chrzestnego LSD, Alexandra Shulgina), ale przede wszystkim: rave’owo jak jeszcze nigdy. Zmiana brzmienia wiąże się zapewne z nowymi współpracownikami.
Klaxons zaprosili na tę imprezę Jamesa „LCD Soundsystem” Murphy’ego i samego ojca chrzestnego rave’u, Toma „The Chemical Brothers” Rowlandsa. To z nim powstało „Children of the Sun”. Kawałek, który brzmi jak jakiś motyw przewodni zapomnianego filmu blaxploitation lat siedemdziesiątych, oczywiście „przerejwowany” i wzbogacony obowiązkową wiertarą. Singlowy wianuszek zamyka „There Is No Other Time”, najbardziej kameralny z nich wszystkich. Typowo Klaxonsowe zaśpiewy, rave’owe klawisze i wielogłosy. Jest dobrze.
Szkoda, że obecnie nie mamy klimatu bardziej sprzyjającego takim brzmieniom.
Inaczej do hiciorów pewnie dołączyłby i „Out of the Dark”. Z powtarzanym tytułem i instrumentalnym breakiem, pełniącym rolę chwytliwego refrenu. Taka jest ta płyta, od razu przypominają się lata dziewięćdziesiąte i początek XXI wieku. Czasy, gdy królowali The Chemical Brothers, Prodigy, Primal Scream… Tyle że „Love Frequency” ma przy tym wielki ładunek pozytywnej energii i entuzjazmu (notabene dobrze go słyszeć u kapeli, która właśnie nagrała trzecią płytę). W jednym z wywiadów panowie przyznali, że ich motto mogłoby brzmieć we take fun seriously – i tak też mogli zatytułować to dzieło.
Do ostatniej chwili nie nudzi. Zmienia klimaty: a to w mroczniejszy trans „Rhythm of Life”, a to w kosmiczny instrumental „Liquid Light”, gdzie wreszcie można się w spokoju rozkoszować fantastycznym brzmieniem klawiszy. No i jest jeszcze przedstawiciel zjawiska, które nazywam „niespodziewanym killerem końca płyty”: „Atom to Atom”. Jedyne, co bym stąd wywalił, to „The Dreamers”. Miała być impreza na całego, a nie smętne „lalanie”.
Pewnie nie będzie miejsca dla „Love Frequency” w jakichś almanachach rocka.
Tam już w końcu siedzi „Myths of the Near Future”, o tej płycie nie ma nawet artykułu na Wikipedii (jak ktoś trafnie zauważył w innej recenzji). No i przede wszystkim: to już chyba żaden rock. Trolle na YouTubie piszą, że pop i Katy Perry, ale przecież gdyby współczesny pop brzmiał jak ten krążek, to nie wieszałbym na nim psów, tylko byłbym jego zapalonym orędownikiem. Z pewnością wielu zatwardziałych fanów Klaxonsów skreśli ich po tej płycie. Trudno, już „Surfing the Void” zapowiadało, że nie będą grali ciągle tego samego. A że „Love Frequency” przeszło jakoś tak niezauważone i niedocenione? Tym lepiej, JESZCZE TEGO NIE SŁYSZAŁEŚ! Nadrabiaj, taneczna płyta roku.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Wiedziałam, że coś mnie ominęło. Ale nie miało być przypadkiem „meh” reakcji na płytę, po singlowym killerze „Show me a miracle”?
To Kasabian. /raj
Damn, ZAWSZE mi się mylą XD
Zgadzam się z oceną płyty w 100% (mimo, że po pierwszym przesłuchaniu ” There is no other time” byłam pewna, że to nie dla mnie).Niestety przykro mi, że czytam to w tak smutnych okolicznościach dla zespołu( tym bardziej ,że miałam okazję widzieć ich na Reading festival i naprawdę czuć było świetną energię!!). Pozostaje tylko cieszyć się z kupionych biletów na koncert w Londynie i godnie ich pożegnąc :((((((((((