I’ve got a feeling it’s automatic – słowa z (chyba wciąż) największego przeboju braci Blake mogłyby posłużyć za najkrótszą relację z ich wczorajszego występu w warszawskich Hybrydach. Miałem pewne obawy co do tego koncertu: jak już wiecie, nie jestem fanem ich ostatniej płyty, no ale grzechem byłoby tylko z tego powodu całkiem rezygnować z wydarzenia. Tutaj szacunek dla organizatorów, którzy błyskawicznie rzucili do sprzedaży promocyjną pulę biletów w bardzo atrakcyjnej cenie. Godny pochwały gest, zwłaszcza w czasach, gdy każdy (a zwłaszcza jeden) zdziera jak może na wynalazkach typu „golden circle early entrance”, że o zwrotach za położony koncert nie wspomnę.
Zanim jednak było nam dane przekonać się, co przygotowali Zoot Woman na swoją wizytę w Warszawie, na scenie pojawił się niemiecki projekt Le Very. Ich występ z kolei mógłbym najkrócej opisać jako po prostu sympatyczny – pod każdym względem. Taneczne, synthpopowe piosenki stanowiły trafioną rozgrzewkę przed głównym koncertem, a im bliżej było końca, tym ciekawsze kompozycje były nam prezentowane. Niestety, nie mam Wam nawet za bardzo co podlinkować – Le Very mają na swoim Soundcloudzie zaledwie trzy utwory i wcale nie są to te, które najbardziej mi się podobały. Sympatyczna pani wokalistka łapała kontakt z (nieliczną jeszcze wówczas) publicznością, do zabawy zapraszając nawet nieśmiałego kolegę ze stoiska z merchem. Występ umilały też dwie tancerki, pomysłowo zmieniające wizerunek przy każdym utworze, a nawet schodzące do widzów. Wszystkie panie zaś wybornie bawiły się potem pod sceną przy piosenkach gwiazdy wieczoru.
A co z samą gwiazdą? Zaczęli od „We Won’t Break” – kawałka z mojej ulubionej płyty, co od początku mnie uspokoiło, że nie będzie to set skupiony na „Star Climbing”. Zwłaszcza że już chwilę potem przerzucili się na repertuar z drugiego albumu, który stanowił tego wieczora lwią część setu. Od „Woman Wonder”, przez dzień spóźniony „Grey Day” (bo wiecie, co było w poniedziałek), aż po nieśmiertelne „Hope in the Mirror”. Jasne, były utwory z ostatniego krążka, można było nawet zauważyć, że ludzie wyraźnie słabiej bawią się przy nudnym „Don’t Tear Yourself Apart” czy wieńczącym podstawową część koncertu, chamsko łupanym „The Stars Are Bright”. Ale już dla odmiany „Coming Up for Air” wypadło całkiem sympatycznie, a „Lifeline” w wersji live – jak już wspominałem w recenzji „Star Climbing” – to naprawdę świetny numer. Osobiście mogę tylko żałować, że tak mało zagrano z „Things Are What They Used to Be” – oprócz wspomnianego „We Won’t Break” usłyszałem jeszcze tylko „Saturation” i „Lonely By Your Side”. A najlepsze reakcje oczywiście zbierały kawałki z klasycznego debiutu, które – jak nietrudno się domyślić – zachowano na bis.
Tutaj warto wspomnieć, że sporo utworów zostało zaprezentowanych w przearanżowanych wersjach, które mogą budzić mieszane uczucia. Kto śledzi oficjalnego YouTube’a zespołu, ten już wie, jak brzmi chociażby koncertowa interpretacja „Information First”. O ile do niej osobiście nic nie mam, tak kompletnie nie kupiłem „nowych”, utanecznionych wersji „Jessie” i „Living in a Magazine”. Z kolei moi ludzie narzekali na „Lonely By Your Side” – ale już wolałem takie niż „Just a Friend of Mine”, którego nie zagrali w ogóle. Ogólnie rzecz biorąc koncertowych aranży bym nie krytykował, zawsze to jakaś nowość, a część utworów naturalnie łączono jeden z drugim, zbliżając tym samym koncert do setu DJ-skiego. No i nikt mi nie wmówi, że „Saturation” nie wbijało w parkiet.
W porównaniu do Le Very, Zoot Woman postawili na sceniczny minimalizm: żadnych wizualizacji, tancerek, oszczędna gra świateł (na dobre obudziły się tylko dając po oczach stroboskopem przy „The Stars Are Bright”). Pod tym względem również bliżej było temu występowi do DJ-skiej imprezy niż rozdmuchanego show z rozbudowanym składem, jakie zespół daje na festiwalach (i przy okazji gra „Lonely By Your Side” w należytej wersji). Zaryzykowałbym stwierdzenie, że drepczący w miejscu Adam Blake, odwracający się od jednego klawisza do drugiego (tylko w paru kawałkach uderzający na elektronicznej perkusji) i będący uosobieniem mody à la Miami Vice przebił milczącą charyzmą swojego brata. No ale zdaję sobie sprawę, że może to zabrzmieć nieobiektywnie od gościa, który w każdym składzie patrzy przede wszystkim na klawiszowca, a własnego kota nazwał Crockett. Na pewno Johnny’ego trzeba pochwalić, że na żywo bez problemu wyrabia wokalnie we wszystkich utworach (i nikt mu nie psuje na siłę głosu, jak miało to miejsce na „Star Climbing”). Aha, jakby ktoś miał wątpliwości: Stuart Price nie występuje z nimi na koncertach.
Także impreza była na poziomie, kogo nie było, niech żałuje. Można wybrzydzać na to czy tamto, ale osobiście dostałem to, czego chciałem. No poza…
A więcej fot u Radka Zawadzkiego.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy