Moja historia z „The Devil…” zaczęła się w dość nieoczekiwany sposób – swego czasu strony z torrentami służyły mi za źródło wszelakich nowości płytowych. Wszakże nie istniało inne miejsce, w którym wszystkie premiery były zebrane w tak skondensowany i łatwo dostępny sposób. Do dziś cenię sobie wygodę tego rozwiązania, nawet jeżeli nie byłem czynnym ,,torrentowiczem”. Ba, do dziś zdarza mi się przeglądać torrenty z industrialem i inną mroczną elektroniką, i wyszukiwać co lepsze smaczki. Kilka lat temu, właśnie w taki sposób, trafiłem na The Devil & the Universe (czasem zapisywane jako The Ðevil & The Uñiverse).
Zapewne zastanawia was, skąd akurat ta nazwa? Jeżeli wierzyć Bandcampowi, ,,Diabeł” oraz ,,Świat” to dwie z siedemdziesięciu ośmiu kart tarota używanych przez Aleistera Crowleya, to zaś bezpośrednio natchnęło dwóch Austriaków – Ashley Dayour oraz David Pfister postanowili połączyć swe siły i stworzyć muzykę dziwną, ukrywając się pod kozimi maskami. O ile nazwisko tego drugiego może wam niewiele w sumie mówić, o tyle ten drugi jest już bardziej rozpoznawalny, zwłaszcza na scenie gotyckiej w Austrii, choćby ze swojej częstej współpracy z L’Âme Immortelle. To jednak, co panowie razem tworzą, trochę wymyka się prostym określeniom.
W ogóle muszę docenić grę słów z tytułem — bardzo chwytliwy. Jak to wygląda z twórczością? Gdybym miał to określić czymś, co już znam, to najprędzej do głowy przyszłoby mi określenie ,,mroczne Juno Reactor”. Żeby od razu uściślić — psytrance’u tutaj za dużo nie uświadczymy. Chcecie ośmiominutowych utworów? Nic z tych rzeczy. Sześć i pół to maksimum tego, co mogę wam dać. I to tylko w jednym przypadku! Czy to jednak w jakiś sposób ujmuje temu wydawnictwu? Ani trochę.
Wyobraźcie sobie taneczne brzmienie (najczęściej), czyli standardowe 4/4 z werblem na dwa i cztery, które nadają fajny rytm. Do tego dorzucimy częściowo mroczną elektronikę z przyjemnymi melodyjkami, przeplataną żeńskimi wokalizami i samplami mówionych słów. Gdzieś w tle przewijają się motywy perkusyjne i plemienne, zaś wszystko podlane jest gotyckim sosem. Najlepszym tego przykładem jest choćby otwierający ,,Utopia Incognita” – wystarczy wywalić elektronikę, zastąpić ją basem i gitarami, i mamy coś, co spokojnie mogłoby znaleźć się na Wave-Gotik-Treffen.
,,Eschaton” – tutaj mamy już trochę większą różnorodność. Niepokojąca melodia, pulsujący bas i quasi-bliskowschodni instrument pojawiający się mniej więcej w połowie utworu pogłębia tylko ten efekt. Może jednak chcecie czegoś, co was rozrusza na parkiecie w Starym Klasztorze na beforze przed Castle Party? ,,Viva! Goatopia” będzie do tego idealna. Jest taneczny klimat, syntezatory brzmiące na lata osiemdziesiąte i żeńskie wokale śpiewające w tle ,,viva goatopia”. Nie wiem jak was, ale mnie porwało całkowicie i uważam to za najlepszy kawałek na całym albumie. Co dalej więc?
Znowu robi się tanecznie i niepokojąco w okolicach ,,The Great God Pan is Dead (Long Live the Great God Pan)”, aczkolwiek już bez wyraźniejszej melodii, za to z żeńskim wokalem brzmiącym jak… koza. Cóż, nie jestem zaskoczony takim pomysłem. Utwory, o których nie wspomniałem, brzmią w pewien sposób podobnie, tj. są utrzymane w tym samym ambientowo-mrocznym stylu z okazjonalną perkusją i elektroniką. Idealnie się nadają jako ścieżka dźwiękowa do filmu, serialu, gry czy czegokolwiek innego, co potrzebowałoby takiego, a nie innego soundtracku.
Jak więc oceniam przygodę o tytule ,,Goatopia”? Bardzo pozytywnie. Jest tu jednocześnie wszystko i nic, czego mogłem się spodziewać od tego rodzaju muzyki. Chodzi tutaj głównie o eksperymentalizm, to dodawanie do siebie rzeczy, których proporcje można bardzo łatwo zaburzyć i stworzyć potworka. Tutaj udało się wymierzyć te składniki dość dobrze. Nie jest to płyta wybitna — ba, przy dłuższym odsłuchu niektóre utwory mogą się zlać w jedno. Zalecam więc dawkować sobie ten album w odpowiednich dawkach, a będzie Wam umilać spędzony z nim czas.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy