To był dziwny koncert – z co najmniej kilku względów. Najdziwniejszy jest w tym wszystkim chyba fakt, że w ogóle do niego doszło. Koniec końców należy się z tego jednak wyłącznie cieszyć.
Gdy myślę o The Black Queen, przypomina mi się zeszłoroczny OFF Festival, na którym miałem przyjemność uczestniczyć w koncercie The Dillinger Escape Plan. Osobiście uważam ten zespół za absolutnie pierwszą ligę wykonawców do oglądania na żywo, trzeba jednak zaznaczyć, że nie są to występy dla każdego. Przekonały się o tym nieświadome niczego hipsterki, które tamtego wieczoru wmieszały się pod barierkami w tłum w większości dość postawnych mężczyzn w koszulkach z charakterystycznym logo Dillingerów. Po pierwszym kawałku niektóre z nich jeszcze miały wątpliwości. Po drugim nie było już po nich śladu.
Na koncercie The Black Queen o takiej sytuacji mowy być nie może. To wymarzony zespół dla każdego miłośnika najważniejszego projektu Grega Puciato, który chciałby zabrać dziewczynę na występ swojego idola, lecz jego muzyka dotąd stanowiła tu pewną barierę. Płyta „Fever Daydream” jednoznacznie udowodniła, że w tym przypadku żadnych problemów nie ma, a wokalista w wydaniu z pogranicza Barry’ego White’a i Tears for Fears nie pozostawi żadnego damskiego serca obojętnym. Było to zresztą widać wyraźnie po frekwencji – w Hybrydach ewidentnie nie brakowało par, które przyszły się pobujać przy choćby takim „The End Where We Start”.
Tak jak już wspomniałem, nie wiem, kto wpadł na pomysł, by sprowadzić ten projekt do Polski, sam Greg podkreślał ze sceny, że w życiu nie przypuszczał, że tutaj z nim skończy, ale organizatorom należą się tylko i wyłącznie wielkie brawa za odwagę. Hybrydy ostatecznie okazały się doskonale trafionym miejscem na show, które przedstawiła Królowa w Czerni – choć samej czerni było tu raczej niewiele. Królowały błękitne lasery i czerwone światła, na tle których wokalista przytulał się do statywu mikrofonu w sposób przywodzący na myśl słynne „Closer” Nine Inch Nails.
Na szczęście muzycy nie wpadli na pomysł odgrywania materiału ze swojego jedynego studyjnego albumu od początku do końca tak, jak został on umieszczony na płycie – to się może sprawdzać tylko w przypadku przedsięwzięć w stylu „The Wall”. Tutaj ewidentnie zadbano o ułożenie setlisty pod kątem koncertowej dramaturgii, i tak set rozpoczęło intro „Strange Quark”, przechodzące zaraz w mój ulubiony „Distanced”. Tutaj Josh Eustis postanowił dodatkowo zaprezentować ciekawe outro, które nie występuje na płycie, co od razu umocniło mnie w przekonaniu, jak doskonały z niego architekt dźwięków. Na żywo robi to jeszcze większe wrażenie.
Z mrocznego klimatu wyrwały od razu taneczne „That Death Cannot Touch” i „Secret Scream”, zdradzające jawnie ejtisowy rodowód stylu The Black Queen i taneczne ciągoty tego projektu. Szczyt przebojowości zdobywa jednak wciąż „Ice to Never” i nawet jeśli aranżacje nie odbiegały znacząco od oryginałów (choć żywa gitara uwypuklała brzmienie tu i tam), sama możliwość obcowania z frontmańskim geniuszem Grega Puciato była wystarczającym powodem, by wybrać się tego wieczoru do Hybryd. A takie smaczki jak niespodziewana zmiana klimatu w „Taman Shud” nabrały w takim wydaniu tylko rumieńców.
Występ zakończył się tak jak płyta – na „Apocalypse Morning”. Wokalista kolejny raz nam podziękował, pochwalił się polskimi korzeniami i obiecał powrót. Cwaniak na pewno wiedział, że z obietnicy zwalnia go już występ The Dillinger Escape Plan zaplanowany na luty 2017 roku. Jedyne, co można temu koncertowi zarzucić, to czas trwania: podobnie jak na albumie, niespełna godzina. Nie pamiętam, kiedy ostatnio i czy w ogóle kończyłem koncert przed 20… Niedosyt tym większy, że choćby Eustis mógł wpleść w setlistę coś z repertuaru pokrewnego klimatycznie Sons of Magdalene.
A tak pozostaje tylko czekać na powrót The Black Queen. Jeśli Dillinger rzeczywiście zwinie manatki raz na zawsze, mogę spokojnie chodzić już tylko na występy tego projektu.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy