Warszawski producent Bartek Kuszewski powraca z nowym materiałem. Jeśli elektronika działająca na wyobraźnię jest czymś, co lubicie, to warto się zainteresować.
Z Rites of Fall jesteśmy praktycznie od samego początku, czyli wydanej w 2017 roku EP-ki „Truthsayer”. Od tamtego czasu projekt doczekał się własnego labelu Leidforschung, który dwa lata później firmował jego pełnowymiarowy debiut „Towards the Blackest Skies”. „Floodwaters” to z kolei powrót do EP-kowej konwencji – cztery utwory, niespełna pół godziny muzyki. Ale właśnie w takiej zwartej formule, nie pozostawiającej ani chwili na nudę, lubię go najbardziej.
Bartek twierdzi, że do najnowszego materiału zainspirował go sen oraz film „Pora deszczów” Konstantina Łopuszańskiego na podstawie powieści Arkadija i Borysa Strugackich. Oba źródła ma łączyć atmosfera blokowisk z wielkiej płyty, typowej choćby dla PRL-owskich osiedli. Mi się wciąż ta muzyka kojarzy przede wszystkim z lasami, ale „Pora deszczów” wprowadza jeszcze jeden ciekawy element. Akcja tej historii rozgrywa się bowiem w odizolowanej strefie nawiedzanej przez anomalie pogodowe, w tym nieprzerwany radioaktywny deszcz.
I to już mi do „Floodwaters” jak najbardziej pasuje.
Głównym daniem krążka jest 10-minutowy kawałek tytułowy, który rozkręca się z postapokaliptycznych ambientów w istną soniczną dezintegrację. Bez problemu można sobie wyobrazić do tego przy zamkniętych oczach spacer po paranormalnej zonie, a także zrozumieć terror zabójczej powodzi, która w najlepszym wypadku odbierze nam dorobek całego życia. W najgorszym: brutalnie nas tego życia pozbawi. Ben Frost by się czegoś takiego nie powstydził, ale to już wyświechtane porównanie. Więc co powiecie na współczesnego Mike’a Oldfielda, który ostatkiem sił ostrzega nas przed lekceważeniem potęgi natury i apokalipsą?
Pozostałe trzy kawałki to wciąż gratka dla miłośników dźwiękowych końców świata. Jest industrialne młócenie, smyczki rzężące po aluminium i blachach perkusyjnych (za które współodpowiada Kuba Sokólski). Są niepokojące sample, modyfikowane i wykrzywiane gorzej niż ludzkie organy mierzące się z chorobą popromienną. Ale nie brakuje i organicznych brzmień, które spajają cały ten dźwiękowy miszmasz i poniekąd zakotwiczają w naszej rzeczywistości.
Czasem wystarczy zwykła ludzka melancholia, jak w zamykającym zestaw „Vapor Ascending”.
Być może nie jest to najprzystępniejsze wydawnictwo, ale z takimi też się czasem wypada zapoznać. Często to właśnie takie materiały zostają z nami na dłużej, po tym jak już się z nimi osłuchamy. Miło słyszeć, jak Rites of Fall wciąż się rozwija i pomysłowo przeplata warstwy swoich kompozycji. Już jestem ciekaw, dokąd nas zabierze kolejnym razem.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy