Jest na Facebooku taki fanpage, Mefedronowi Kowboje, który przekonuje, że w Polsce też mamy Miami. Jeśli ktoś ma jeszcze co do tego wątpliwości, ta płyta powinna je rozwiać – a patrząc na rodowód Red Emprez, Miami powinniśmy upatrywać w Białymstoku.
Z muzykami Red Emprez jest o tyle ciekawa sprawa, że gdybym miał układać ich wcześniejsze albumy na działach w sklepie płytowym, wsadziłbym je między Controlled Collapse czy Agressivę 69 na dziale polskim. Gdzieś koło Clan of Xymox i Marilyna Mansona, jeśli mielibyśmy jednolity dział światowy. W każdym razie na pewno nie w pobliżu Timecopa1983 czy innych Perturbatorów. Tymczasem na swojej trzeciej płycie – nazwanej skądinąd całkiem trafnie „Reborn” – panowie obrali taką właśnie drogę: syntezatorowa melancholia, noworomantyczna wrażliwość, chorobliwie zaraźliwe melodie.
Krótko mówiąc: lata 80. pełną gębą.
Kierunek ten zapowiadał już wydany w maju 2015 roku singiel „Wanted”. Bardzo odległy od darkwave’owego „My Possession” czy industrialnego „Time To Say: „Goodbye””, z jakimi dotąd był kojarzony ten projekt. I już kiedy słuchamy otwierającego płytę „Monte Carlo” możemy być pewni, że nie był to wcale jednorazowy wybryk.
Taka niespodziewana (r)ewolucja stylistyczna jest tutaj bardzo ciekawa z jeszcze jednego względu. Wcześniejsze doświadczenia muzyków odcisnęły bowiem wyraźne piętno na ich obecnym materiale. W efekcie nie mamy do czynienia z częstym wrażeniem „no fajnie, że tym razem polskie, ale zachodni synthwave już to zna od dawna”, a bardziej myślimy „kurczę, to jest naprawdę świeże!”.
Już wspomniany „Monte Carlo” przechodzi bowiem płynnie w instrumentalny „Streets”.
Wyraźnie pobrzmiewają tu echa „Blasphemous Rumours” Depeche Mode. Ale to jeszcze nic – w odświeżonej (i brzmiącej o niebo lepiej) kompozycji sprzed lat, „Cheerleaders”, mamy nawet niespodziewany zawadiacki chórek niczym z „mOBSCENE” Marilyna Mansona, a w kontynuującym jego wątek „Kittens” słychać klasycznie industrialny klawisz. Mi osobiście przywodzi na myśl Mortiisa z okresu „The Smell of Rain”. Ostatecznym rozliczeniem z przeszłością zdaje się być agresywniejszy, wykrzyczany „Going Down”.
Wszystkie te patenty od razu budują charakter płyty i sprawiają, że każdy z tych kawałków od razu zapamiętujemy. Jednocześnie nie przypominam sobie takich zabiegów na szeroko pojętej, obecnej scenie synthwave’owej. Wpływy industrialu stanowią tu więc o ciekawym zróżnicowaniu tego materiału. To ważne, bo „Reborn” to jedna z tych płyt, które od razu chce się zapętlać. Kompozycje są krótkie (jeszcze raz podkreślę: łączenie „pełnoprawnych” utworów z instrumentalnymi rozwinięciami sprawdza się tu rewelacyjnie), a całość nie przekracza winylowej normy czasu trwania. Trzeba było więc zadbać o coś poza chwytliwymi melodiami, żeby krążek nie nudził po kilku odsłuchach.
Ale żeby nie było: melodie też tu są prawdziwie pierwszoligowe.
Takiego „My Port” – z charakterystycznymi wokalizami – nie powstydziłby się sam Trevor Something, tyle że zamiast patrzeć na słońce zatapiające się w Oceanie Atlantyckim, musiałby mu pewnie wystarczyć zachód tegoż nad kościołem Św. Rocha. Jednak moim faworytem w skali całego „Reborn” pozostaje delikatnie rozkręcający się „Everything I Love”, w którym do tęsknych syntezatorów i melancholijnego tekstu dołączył nawet nieśmiertelny saksofon. A jak ktoś już sięga po tę ejtisową ikonę, to na ogół jest to decydujący moment, w którym jestem kupiony.
Nie pozostaje nic innego, jak chłopakom z Red Emprez pogratulować. Po pierwsze: profesjonalnej, spójnej i wyraźnie przemyślanej płyty. Po drugie: niezwykle udanego odrodzenia, w blasku którego ich poprzednie wcielenie usuwa się w cień. Wreszcie po trzecie: dowiedzenia, że można w tym kraju robić świeżą, syntezatorową muzykę na poziomie – bo takich dowodów nigdy nam nie będzie dość.
PS Czekam na wydanie na winylu!
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy