Na mieście mówią, że witch house umarł. Przynajmniej ci, co w ogóle wiedzą co to (a ci, co nie wiedzą, niech nadrabiają). Tri Angle potwierdza, Bandcamp zaprzecza. Fakt faktem, że w głównym nurcie coś go jednak nie widać. Crystal Castles się rozpadło, Charli XCX też już na drugiej płycie nie podkradła podkładu żadnemu producentowi z tej niszy… Czy druga płyta Purity Ring przywraca wiedźmy na salony?
Pierwsze utwory na „Another Eternity” mówią zdecydowanie, że nie.
Przy pierwszym odsłuchu było ciężko: wszystko zbyt lukrowane, radosne, popowe… Megan James i tak brzmi jak słodka dziewczynka, a tu jeszcze takie wypucowane synthpopy (z naciskiem na „pop”). Mrok, wiedźmy, hip-hopowe beaty – wszystko to gdzieś uleciało. Ale zacisnąłem szczękające od tej słodyczy zęby… I nie żałuję, bo po przebrnięciu przez pierwsze trzy utwory „Another Eternity” się wyraźnie rozkręca. Nawet jeśli w „Repetition” mamy zabawę autotune’em zamiast obniżonych pogłosów, a w „Stranger Than Earth” zamiast trapowych rytmów mamy klaskanie i narastający z wyciszenia efekt rodem z jakiegoś tanecznego przeboju (mój znajomy uroczo nazywa to „efektem z muszli klozetowej”). There is no lesson in magic – indeed, jak śpiewa w tym kawałku Megan. Ale nawet bez swojej wiedźmy warto wskoczyć na ten parkiet.
Purity Ring uderzają więc na swojej drugiej płycie zdecydowanie w rejony bardziej komercyjne i radio friendly (czy też powinno się już mówić Spotify friendly?). Ale przecież w dobrym popie nie ma nic złego. Zwłaszcza jak ma to być nastrojowy synthpop z miłym dla ucha żeńskim wokalem i przebojowym klawiszem jak w „Begin Again” (bardzo fajny jest też bridge z nabijanym rytmem). Aż chce się posłuchać rady zawartej w tytule tej piosenki i od razu zagrać jeszcze raz. Podobnie w bardziej konwencjonalnym „Sea Castle”. Charakterystyczna elektronika, którą witch house zapożycza z electro industrialu i dubstepu, została więc odważnie wchłonięta przez czystą, popową produkcję.
Ale czy adepci szkół wiedźm naprawdę nie mają już czego szukać u duetu z Edmonton?
Nawet jeśli okażą mniejszą otwartość ucha na słodycz niż ja, to pokochają ten krążek za przynajmniej jeden utwór: „Flood on the Floor”. Są tu zarówno charakterystyczne pogłosy, jak i atak zgrzytliwego syntezatora wprost z wiedźmowej chaty.
Zachęcam jednak, żeby nie ograniczać swoich oczekiwań wobec „Another Eternity” do hasła „party like it’s 2010” i dać szansę tegorocznej propozycji Megan i Corina. Nawet jeśli tym razem bliżej im do synthpopu, dream popu czy po prostu popu-popu, to wciąż jest to bardzo dobrze zrobiony pop. A tego przecież mamy coraz mniej. Kto wie, może jeszcze doczekamy się witch popu?
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
1 komentarz