Lata temu w internecie popularny był cytat przypisywany Frankowi Zappie: „mówić o muzyce to jak tańczyć o architekturze” (choć wiadomo, jak to jest ze złotymi myślami przeklejanymi po tysiąc razy, więc nie zaręczam autorstwa). Generalnie się z tym nie zgadzam, lecz w przypadku płyty, o której chcę dzisiaj opowiedzieć, może te słowa mają jakąś rację bytu.
Ostatnie lata rozpieszczają miłośników brzmień wyraźnie inspirowanych latami 80., obfitując w projekty, które mocno z nich czerpią, jednocześnie mając przy tym do zaoferowania coś od siebie. Nie inaczej jest w przypadku włosko-kalifornijskiego projektu Nuovo Testamento. Tak jest – mieliśmy już renesans gotyku, synthpopu i post-punku, przyszła i pora na italo disco z prawdziwego zdarzenia.
„New Earth” to drugie wydawnictwo zespołu, po o wiele mroczniejszej, post-punkowej EP-ce „Exposure” z 2019 roku. Jest to materiał bardzo spójny, ale bynajmniej nie monotonny. Niektóre kawałki, jak „Vanity”, czerpią bardziej wprost z wspomnianego italo disco, tytułowy „New Earth” uderza w bardziej ponure, minorowe tony, a „Electricity” marzy mi się usłyszeć kiedyś na jakiejś klubowej imprezie, bo coś czuję, że naprawdę miałoby potencjał wyrywać ludzi na parkiet. (Na marginesie – outro tegoż zdaje się być bezpośrednim nawiązaniem do jednego z evergreenów italo disco, czyli „Hey Hey Guy” Kena Laszlo, o którym Rajmund pisał więcej tutaj.)
Pozwolę sobie oddać tutaj głos wokalistce i autorce tekstów, Chelsey Crowley, która w wywiadzie dla post-punk.com skomentowała teksty na płycie następująco:
Moje teksty dotyczą zwykle mrocznych czy politycznych kwestii, ale [w czasie powstawania albumu] wszystko było już wystarczająco mroczne i uwikłane w politykę. Nagle wyrazem buntu stało się śpiewanie o dobrej zabawie, więc trzeba było się trochę oderwać od tego wszystkiego i pobawić w world-building. Myślałam o najbardziej znanych popowych hitach i tym, jak inspirujące potrafią być, czego moim zdaniem się nie docenia […]. Idea kontroli i poczucia własnej wartości jest bardzo obecna w takich piosenkach i też chciałam to wykorzystać.
Chelsey Crowley
Co tu dużo mówić – ta płyta to kawał porządnego, synthowego grania, przy którym noga sama chodzi w rytm automatu perkusyjnego. Całość można opisać krótko słowami „short and sweet”, bo płyta trwa jedynie pół godziny, przez co tym bardziej chce się do niej wracać po raz kolejny i kolejny.
Dlatego wybaczcie mi, że zaczęłam od przytoczenia tak wyświechtanego cytatu – ale moim zdaniem to jedna z takich płyt, która najlepiej obroni się sama, a opowiadać o tym, jaka jest fantastyczna, to jak opowiadać o tym, jak świetnie bawiłeś się na sobotniej imprezie komuś, kogo tam nie było.
Brak komentarzy