Najlepsze płyty 2021 (rajmund)

2021, płyty, zestawienia Autor: rajmund gru 28, 2021 Brak komentarzy

Anno domini 2021 pod wieloma względami był sequelem 2020 roku. Na szczęście, przynajmniej pod względem muzycznym, stanowił kontynuację w stylu „Imperium kontratakuje”, a więc przewyższającą pierwowzór na każdym polu.

Z perspektywy tego bloga był to również istotny rok, ponieważ wiązał się poniekąd z naszym powrotem do świata żywych i piszących. Przypomnę tylko, że w samym listopadzie pojawiło się tu więcej tekstów niż przez ostatnie dwa lata razem wzięte. Ale też i wyjątkowo było o czym pisać: końcówka roku przyniosła mnóstwo świetnych wydawnictw i to w dużej mierze właśnie one wypełniły moje zestawienie 10 najlepszych płyt mijających 12 miesięcy.

Cieplarnia – Pętla

Cieplarnię pewnie powinienem wyróżnić podwójnie, bo to właśnie od jej drugiego albumu zaczęła się nasza reaktywacja. „Pętla” to nie tylko bardzo udany powrót po 12 latach przerwy od debiutu. To także płyta stanowiąca niepodważalny dowód miłości Maćka Dobosza i jego ekipy do zimnej fali i klasyki takiego grania, nie tylko w polskim wydaniu. Mi osobiście ten materiał przypomniał o sile prawdziwej pasji i że warto się jej poświęcać, nawet jeśli nie ma wokół wielu osób, które by ją podzielały.

Danny Elfman – Big Mess

Nie będę ściemniał, że był to album, który jakoś wybitnie katowałem w tym roku, ale uznałem, że jednak zasługuje na wyróżnienie. Bo nie spodziewałem się, że muzyk, którego przez ostatnie dwie dekady kojarzyliśmy już praktycznie tylko z soundtrackami do hollywoodzkich produkcji, powróci do skrajnie eksperymentalnej twórczości, kontynuując tym samym ścieżkę rozwiązanego w 1995 roku Oingo Boingo. Zresztą sam Elfman też tego nie planował – początkowo przygotował tylko dwa kawałki z myślą o występie na zeszłorocznej Coachelli. Festiwal w końcu z wiadomych przyczyn się nie odbył, a kompozytor zaszył się w studiu i finalnie przygotował 18 (!) kompozycji. No a skoro w singlowej wersji jednej z nich pojawił się Trent Reznor, to warto się zainteresować.

Duran Duran – Future Past

Nie podobała mi się poprzednia płyta Duranów, więc tym razem spodziewałem się lepszego materiału. Zasada „co druga płyta to strzał w dziesiątkę” sprawdza się w przypadku tego zespołu od lat i tym razem także nie zawiodła. „Future Past” nie jest w żadnym wypadku kontynuacją kierunku „All You Need is Now”, ale jeśli o tamtym krążku mówiło się w kategoriach „prawdziwej trzeciej płyty Duran Duran”, to ta płyta w alternatywnej rzeczywistości mogłaby stanowić jego udany album z drugiej połowy lat 90. Britpopowe wpływy nie powinny dziwić, skoro współkompozytorem połowy utworów jest Graham Coxon (Blur). Warto sprawdzić choćby dla samego zamykacza z udziałem Mike’a Garsona (pianista ma na koncie występy u boku Bowiego czy Nine Inch Nails).

Hidden by Ivy – Absent

Miałem nadzieję, że projekt Andrzeja Turaja i Rafała Tomaszczuka powróci w tym roku z kolejnym udanym albumem. Taki obrót spraw zapowiadały zresztą publikowane wcześniej single. Tym razem panowie odeszli od stylistyki ghost rocka, którą sami zdefiniowali na poprzednich albumach, zaoferowali nam za to urokliwy powrót do przebojowego new romantic wprost z lat osiemdziesiątych. Jak zwykle sporo w moim zestawieniu mroków i smutów – „Absent” to dla odmiany światełko nadziei, tak przydatnej w obecnych czasach.

Iron Maiden – Senjutsu

Tego coming outu jeszcze na tym blogu nie robiłem: dawno temu byłem kucem, a zespołem, który wciągnął mnie w heavy metal, było właśnie Iron Maiden. Ale to było jeszcze w zupełnie innym świecie i od lat do Maidenów wracam raczej tylko od wielkiego dzwonu. Mam np. taką tradycję, że na święta Bożego Narodzenia lubię sobie odpalić „The X Factor”. I tym bardziej jestem w szoku, że Bruce Dickinson i spółka wydali w tym roku prawdopodobnie najciekawszy materiał od czasów „Dance of Death”. Singlowy „Writing on the Wall” chodził za mną tygodniami, a cała płyta pełna jest świetnych melodii, solówkowych nawiązań do świetności „Brave New World”, a nawet mroczniejszych fragmentów rodem ze wspomnianego „The X Factor”. Szkoda tylko, że wiele z tego niknie w produkcyjnym mule – Kevin Shirley jest tu zdecydowanie najsłabszym ogniwem i powinno się go już dawno pogonić w Tatry…

Perturbator – Lustful Sacraments

Przerwa między kolejnymi wydawnictwami Jamesa Kenta przedłużała się niemiłosiernie. Nieświęty ojciec mroczniejszej odnogi synthwave’u już na „New Model” stanowczo pokazał, że chce czegoś nowego i będzie zabierał nas na niezbadane terytoria. Ostatecznie jednak planowanie podróży zabrało cztery lata, niemniej opłacało się czekać. „Lustful Sacraments” to dojrzała, przemyślana płyta i dowód na to, że artysta nie dał się uwięzić w wymierającej niszy.

Resina – Speechless

Jak już zwróciła uwagę Charlotte, dziwne było te ostatnie 12 miesięcy, a wcześniejsze 9 wcale nie wydawało się normalniejsze. Na takie czasy potrzeba wyjątkowej muzyki, a tę z pewnością serwuje nam Karolina Rec. Wiolonczelistka na swoim trzecim albumie (nie licząc soundtracku do gry Vampire: The Masquerade – Shadows of New York) połączyła siły z gdańskim chórem 441 Hz. Pod wpływem pandemicznej aury, a także nieciekawych wydarzeń w naszym kraju powstała doskonała ścieżka dźwiękowa do apokalipsy, upadku ludzkości i generalnie wszystkiego tego, czego raczej wolelibyśmy uniknąć.

Riki – Gold

Żałuję, że 2020 rok świecił pustkami na tym blogu przede wszystkim z jednego powodu: braku recenzji debiutu Riki, którą mógłbym teraz w tym miejscu podlinkować. Na szczęście udało się nadrobić jej tegorocznym albumem, który zachwycił mnie w równym stopniu i gdybym zdecydował się ustawić wymieniane tu płyty w kolejności od najlepszej do najmniej najlepszej, to prawdopodobnie trafiłby na sam szczyt.

Ruin of Romantics – Velvet Dawn

To nie tak, że jak Perturbator w składzie, to i od razu murowane miejsce w moim podsumowaniu roku. Ruin of Romantics znacznie odbiega od tego, do czego przyzwyczaił nas James Kent (nawet bardziej niż „Lustful Sacraments”), a jednocześnie wciąż doskonale się wpisuje w moje upodobania. „Velvet Dawn” towarzyszył mi przez większość tegorocznej jesieni i tylko mam nadzieję, że nie jest to jednorazowy strzał. Ten projekt zasługuje na to, by się dalej rozwijać i za kilka lat zabrać nas w nową przygodę.

Zeromancer – Orchestra of Knives

Norweski industrial ma się dobrze, a pogłoski o śmierci jego sztandarowego reprezentanta okazały się na szczęście przesadzone. Osiem lat po „Bye-Bye Borderline” Zeromancer powrócił z kolejnym albumem, który już raczej nie zmieni świata. Obawiam się też, że nie zjedna mu nowego pokolenia fanów. Ale tych dotychczasowych, do których sam się zaliczam, na pewno zadowoli. I da odrobinę nadziei, że przyszły rok okaże się zwieńczeniem pandemicznej trylogii, i to takim w stylu „Powrotu Jedi” – z wielkim świętowaniem na końcu, dużymi ilościami ciepłych pluszaków oraz bez doklejonego na siłę Haydena Christensena.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *