Jak dobrze wiecie, moi mili, staram się przeszukiwać światową sieć zwaną Internetem, w celu znalezienia muzyki wyjątkowej i jedynej w swoim rodzaju. Twórczości takiej, przy słuchaniu której powiem: „O! Coś nowego! Lubię to!” Wbrew pozorom, nie zdarza się to tak rzadko, gdyż jak też zapewne wiecie, coś takiego trafia mi się bardzo często i staram się dzielić tym z Wami, czy Wam się to podoba czy nie (lecz liczę na to pierwsze). Cóż takiego dzisiaj dla was przygotowałem? Zostajemy w klimatach grania gitarowego i darcia mordy, gdyż z tego słynie metalcore. A co powiecie na mieszankę takiej muzyki z gotykiem i industrialem? Tak, industrialno-gotycki metalcore. Czy to w ogóle może działać? A i owszem! Motionless In White skutecznie temu dowodzi.
Kapelę ową poznałem stosunkowo niedawno, bo dopiero w tym roku, za sprawą ich poprzedniego albumu pt. „Infamous”. Zaciekawili mnie oni tym bardziej, że w ogólnych, internetowych opisach często przypinano im łatki, o których wspominam wcześniej. I byłem oczarowany, bo o ile metalcore’u często nie trawię z powodu wokali, tak tutaj bardzo mi się spodobały zarówno partie ,,krzyczane”, jak i śpiewane. Z niecierpliwością więc czekałem na nowy album, w międzyczasie katując cover „Du Hast” Rammsteina (tak swoją drogą mieli jaja, aby coverować niemieckojęzyczny kawałek). Doczekałem się: „Reincarnate” to najnowsza propozycja Amerykanów i wiecie co? Jestem kupiony po całości.
Może zacznę od tego, co nie przypadło mi do gustu w tych trzynastu utworach. Osobiście sądzę, że powinno być w nich więcej elektroniki, choć i tak to, co jest, brzmi całkiem solidnie. Brakuje mi również krzyczano-growlowych chórków, zaś głoś Marii Brink z In This Moment psuje całkiem miłą atmosferę utworu „Contemptress”. Ale dość narzekań, czas na pozytywy i to, za co polubiłem ten album. Gitary oczywiście nie zawodzą – nisko strojone, odpowiednio ciężkie i przesterowane dają poczuć, iż nie jest to muzyka do grania w centrum handlowym. Nie jest to co prawda jakieś wirtuozyjne granie, ale w sumie potrzebne to tutaj nie jest. Nie mogę się również przyczepić do perkusji czy jakości elektroniki, bo pod tym względem jest solidnie.
Złego słowa nie powiem również o Timie Skoldzie, który udziela się gitarą na na utworze „Final Dictvm” czy o Danim Filthie z Cradle of Filth (tak, TEGO Cradle of Filth), który nadaje utworowi „Puppets 3” jego specyficzny charakter. Na koniec pozwoliłem sobie zostawić tego, kto stoi za Motionless in White, czyli Chrisa Cerulliego – wokalistę. Muszę przyznać, że ten wychudzony chłopak ma całkiem przyjemny wokal, który rozwinął się w porównaniu do ostatniego albumu. Partie, w których śpiewa swym naturalnym głosem, są całkiem miłe dla ucha i świetnie kontrastują z jego głębokim growlem i szorstkim krzykiem.
„Reincarnate” od razu stał się moim numerem jeden – jeżeli chodzi o wydawnictwa gitarowe – tego roku i dowodzi, że w momentami ograniczonych i skostniałych strukturach muzyki metalowej i metalcore nadal można wpaść na coś oryginalnego i wyjątkowego, jednocześnie nie odbiegając za bardzo od konwencji narzuconej przez styl grania. Z chęcią poczekam na następny album Chrisa i spółki, gdyż z każdą chwilą mój apetyt na takie granie wzrasta niebezpiecznie i trzeba go odpowiednio zaspokoić, gdyż głodny Danny, to Danny zły. Ale spokojnie, gdyż „Reincarnate” skutecznie mój głód zaspokaja – pytanie tylko, na jak długo…
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy