Kiedy ktoś chce mi opowiedzieć o swoim śnie, zazwyczaj słucham z uwagą. Im bardziej wykreowana przez jego wyobraźnię rzeczywistość odbiega od otaczającego mnie świata, tym ta uwaga się tylko pogłębia. Warszawski kwartet nie stawia jednak na surrealizm i oniryzm, a shoegaze’owy eskapizm do krainy marzeń i snów.
Nazwa „Midsommar” oczywiście w pierwszej kolejności wywołuje skojarzenia z horrorem Ariego Astera z 2019 roku, który obrósł już zasłużonym kultem i bywa nazywanym nowym „Wicker Manem”. Ale stołeczny zespół woli, by kojarzyć go z „Miasteczkiem Twin Peaks” i obecną w nim muzyką Julee Cruise czy shoegaze’ową klasyką w postaci Cocteau Twins albo Slowdive. A więc bardziej polany oblane wczesnojesiennym blaskiem słońca i zachęcające do obserwowania beztroskich chmur na niebie niż makabryczne rytuały i niepokojące oderwanie od rzeczywistości wywołane środkami psychodelicznymi.
Midsommar powstał zaledwie w 2019 roku, ale od początku zdaje się mieć pomysł na siebie i konsekwentnie go realizować.
Opisywana tu EP-ka stanowi pokłosie wydawanych wcześniej singli „Soft” i „Summer’s Over”, które już zdążyły wzbudzić zainteresowanie w kręgach obserwujących polską muzykę niezależną (polecam np. wywiad Hałasów i melodii z Karolem Grabiasem, basistą zespołu). Konsekwencję widać i po okładkach trzymających się natury, pastelowych kolorów i białych ramek. Ponadto muzycy zespołu trzymają rękę na pulsie swojej ulubionej muzycznej szufladki i potrafią nawet publikować na swoich profilach wieści i playlisty, którymi sami się jarają. Do tego stopnia, że do miksowania tego materiału zaprosili Michaiła Kuroczkina, który odpowiada za brzmienie Blankenberge, jednego z ich ulubionych zespołów.
Najważniejsza jest w końcu sama muzyka. Na szczęście i tutaj czuć profesjonalizm oraz wyraźną myśl stojącą za tym, co i jak Midsommar chce nam przekazać. Rozmarzone gitarowe pejzaże aż zachęcają do rzucenia się gdzieś na trawę, a w refrenach wywołują słoneczną ekstazę. Świat faktycznie zdaje się przyjmować pastelowe barwy, zupełnie jak na okładkach zespołu. Nad wszystkim góruje anielski głos Alii Fay, który potrafi przebić się nawet przez te najbardziej przesterowane partie gitar. Cały ten trwający zaledwie 20 minut materiał jest bardzo spójnym i przyjemnym snem, ale gdybym miał wyróżnić jedną kompozycję, byłaby to „Spring”. Wymarzony przebój końca lata.
„The Dream We Had” ma tak urzekający nastrój, że aż się trochę niepokoję.
Pamiętajmy w końcu, że film „Midsommar” też był na pierwszy rzut oka piękny, ciepły i słoneczny – a co się tam działo za kulisami, to już zupełnie inna sprawa… Mam nadzieję, że warszawska kapela jednak nie zwodzi nas w taki sposób. Jak na razie jej ufam i czekam z niecierpliwością na więcej!
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy