Na wstępie: jeśli przegapiłeś (-aś) tekst poświęcony płycie „Dirty Hands”, to jest to najlepszy moment, aby to niedopatrzenie naprawić. Jest to wskazane zwłaszcza w przypadku, jeśli obca Ci dotąd była twórczość kanadyjskiego projektu Vincenta Marcone’a. Nie będę się bowiem powtarzał o jego charakterystyce czy biografii i przejdę od razu do omawiania najnowszego krążka.
Krążka, na który trochę się naczekaliśmy. „A Collection of Creatures” ukazuje się sześć lat po wspomnianym „Dirty Hands”. W międzyczasie dostaliśmy tylko singla „Devils’ Night”, który z dzisiejszej perspektywy należałoby w ogóle traktować jako jakąś demówkę. Trochę się obawiałem, w jaką stronę pójdzie Johnny Hollow na swojej nowej płycie. Uspokajały trochę sygnały, że zespół wraca do metod pracy z pierwszego albumu. Wszystko zostało znowu nagrane i wyprodukowane „w rodzinie”, a przynajmniej w kręgu utalentowanych znajomych. Pieniądze na produkcję uzyskano dzięki kampanii crowdfundingowej, do której mógł dorzucić swoje dolary każdy zainteresowany fan (i przy okazji dostać wyjątkowe fanty). Pełna niezależność i wolność od wytwórni płytowych zawsze brzmi nieźle – ale do czego doprowadziła tym razem?
„A Collection of Creatures” nie jest drugim „Dirty Hands”, powiem od razu. Nie ma tu tak wyrazistych piosenek, nie ma ewidentnych perełek na miarę „Die for Love”. To płyta nastawiona na kreowanie mrocznej atmosfery, cięższa w odbiorze i być może nieprzekonująca od pierwszego odsłuchu. Pod tym względem bliżej jej do debiutu Hollowa. Ostatecznie uplasowałbym ją gdzieś pomiędzy dotychczasowymi albumami. Z racji tego, że zespół powrócił nawet do tradycji króciutkich przerywników (jeden z nich jest wariacją wieńczącego poprzedni krążek „Aegis” – nawet tytuł „Sigea” stanowi dokładne odwrócenie oryginału), można próbować podzielić ten materiał na części. I spróbujmy tak się za niego zabrać.
Przede wszystkim jest tu nagrany na nowo „Devil’s Night”, który w tej wersji zyskał drugie życie i może robić za etatowy przebój. Teraz dopiero brzmi to jak należy, a Marcone’a przy mikrofonie nigdy za wiele. Razem z nim wchodzi zaraz do głowy klimatyczny „I Am the Island” . Tu już na wokalu Janine, są przestrzenne dźwięki, beat w refrenie, no i oczywiście nieodłączna wiolonczela, bez której nie byłoby płyty Johnny’ego Hollowa. Do najbardziej udanych utworów zaliczam też mroczną, w interpretacji wokalnej Janine: nawet dramatyczną balladę „Firefly”. Gitarowe zwolnienie przy fragmencie „Now I’m burning brighter and something in the darkness starts to shine” to jeden z tych klimatów, które najbardziej robiły wrażenie na „Dirty Hands”. A i sam refren „Burning brighter, burning bright / Like a fire in the night / Burning brighter, burning bright / Finding friends inside the light” podtrzymuje odpowiednią atmosferę.
Poprzednio dostaliśmy wywróconą na wiktoriańską stronę wersję „People Are Strange” The Doors. Teraz otrzymujemy może nieco bliższą gotyckiej duszy „Temple of Love” The Sisters of Mercy. Aż zaskakujące, jak przekonująco wypadła w tej wersji: wolniej, z pięknymi smyczkami i klawiszami… Może tylko nieśmiertelne „Life is short and love is always over in the morning” trochę mniej pasuje do kobiecej interpretacji, niż brzmiało w ustach Andrew Eldritcha.
Johnny Hollow prezentuje też autorską interpretację irlandzkiego wiersza „I Am Stretched on Your Grave”, znanego chyba najlepiej w wykonaniu Dead Can Dance. Znany z tamtej wersji mroczny syntezator zastępują tu równie mroczne skrzypce Kitty Thompson. W finale zamiast fletu Brendana Perry’ego słyszymy natomiast orientalizującą improwizację pełną nowoczesnych dźwięków i klawiszy. Reszta to już w zasadzie pełen mrok. Jak w zaśpiewanym przez Marcone’a „Great White Shark”, licznych interludiach czy oszczędnym „Prayer”. Tylko na sam koniec dostajemy jeszcze próbkę najbardziej kabaretowego oblicza Hollowa w postaci pianinowego „Bloodsuckers”.
„A Collection of Creatures” nie jest płytą tak spektakularną jak „Dirty Hands”, ale w żadnym wypadku nie jest też krążkiem złym. Im więcej się go słucha, tym bardziej oplatają człowieka przedstawione tu nastroje. Szkoda, że to tylko 45 minut. Miejmy nadzieję, że następna płyta ukaże się dużo szybciej.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy