Ubolewam nad tym, jak bardzo niedoceniani są niektórzy polscy artyści. W większości przypadków jeśli zapytamy kogoś o ulubionego wykonawcę z Polski, możemy usłyszeć krótkie zdanie o tym, że współczesna muzyka, tym bardziej z naszego kraju, to dno. Po części racja: przecież „znanych” rozgłośni radiowych unikam jak ognia, odpycham od siebie to, co media w naszym kraju promują i lansują. Wbrew pozorom, brak tego ogromu wspaniałej polskiej muzyki we wszechobecnym wielkim świecie mnie nie smuci: raczej utwierdza w przekonaniu, że rodzima scena alternatywna ma się bardzo dobrze, a do kradzieży serc słuchaczy i tak nie potrzebuje uwielbienia komercyjnych mas. Szybko zdaję sobie sprawę, że dobrze jest tak, jak jest. Wielu niszowych wykonawców skusiły duże pieniądze i większy rozgłos, co zaowocowało wydawaniem słabych płyt i pisaniem jeszcze słabszych tekstów (lub, równie często, zlecaniem ich stworzenia). Jak dobrze, że mamy w Polsce takich muzyków jak Ifi Ude i Olivia Livki, bandy Xxanaxx lub Bokka. Ludzi, którym wystarcza czasami bardzo wąskie grono fanów i miłość do tworzenia z potrzeby serca. Do grona moich ulubieńców już dawno temu dodałam Jakuba Noxa Ambroziaka, o którym wspominałam już w recenzji płyty Andera pt. “Lamenty”. Panie i Panowie: jest mi niezmiernie miło przedstawić “Mikrokosmos”.
Jakub jest młodym producentem i twórcą, który nie zatrzymuje się w miejscu, tylko pruje naprzód z prędkością światła. Pamiętam ten moment, w którym mój tata podarował mi w prezencie EP-kę „Dark Side of the Sun” autorstwa Kuby. Zaczynając od zachwytu nad przepiękną okładką i profesjonalnym wydaniem mini albumu, milo pieszczącym moje zmysły artystyczne, a na niesamowitym brzmieniu kończąc, nie mogłam nie zapoznać się z pierwszym longplejem Noxa. Tak naprawdę „Mikrokosmos” bardzo dobrze może opisać już sama okładka. Oto błękitnoskóra kobieta, która zachwyca swoim pięknem, a jednocześnie zdaje się mieć serce z lodu. Dominują niebieskie barwy, jednak ciepłe kolory również mają tu swój udział – kontrastują z zimnem, ale wciąż są w mniejszości. Taki właśnie jest ten album: mroźny, chłodny, idealny na gorące dni – a zarazem pełen bogatych, momentami bardzo egzotycznych dźwięków. Zróżnicowanie jest tutaj wielką zaletą, a i cieszy fakt, że wszystko jest niewiarygodnie spójne, bo sprzeczności przeplatają się ze stonowaniem. Przeważają tu wcześniej wspomniane zimne barwy: w niektórych kawałkach dosłownie wyobrażam sobie szklące się, dźwięcznie brzmiące sople i okruchy lodu. A jednak przy albumie nie da się zamarznąć: w końcu śnieg nie może błyszczeć bez słonecznych promieni.
Kolejną rzeczą wartą naszej uwagi jest bez wątpienia tracklista: mnóstwo, całe multum gości oraz tajemnicze, wzbudzające ciekawość tytuły. No i coś, co poraża najbardziej: tak, „Mikrokosmos” to zbiór aż 24 utworów. Kogoś może przerazić taka liczba kawałków. Nie są to jednak jakieś hardkorowe dłużyzny: płyty słucha się przyjemnie, nie ciągnie się nieznośnie. Ma swój stały rytm i prawdopodobnie wiele by straciła na skróceniu. Nox prezentuje się nam jako wszechstronny i ciekawy nowych brzmień muzyk z szerokim wachlarzem możliwości. Na albumie możemy usłyszeć wiele niestandardowych dźwięków, często trudnych do określenia. To miks instrumentów z niebanalną elektroniką. W połowie płyty pojawia się więcej wokali, ale na ten temat wypowiem się troszeczkę dalej.
Już w pierwszym utworze, „Microcosmos in the Grass”, możemy usłyszeć to, w czym najbardziej się rozkochałam (cześć, Ander!). Przeciągły, kobiecy wokal, bardzo zmysłowe brzmienie, sprawiające wrażenie pętli wzbogacanej różnorodnymi wstawkami, klimatyczne wyciszenia. Atmosfera jest konsekwentnie budowana: w „1000 Suns” jest to flirt z ambientem, „Latawce” to z kolei oczyszczający chillout wzbogacony delikatnymi dzwonkami i eterycznym, kobiecym monologiem („I’m thirsty, I’m exhausted”). „Inhuman Nature” (grzech nie słuchać tej kompozycji bez dobrych słuchawek) zaczarowało mnie pulsującym rytmem – to w tym momencie po raz pierwszy odczułam kryształki lodu na własnej skórze (czy tez raczej w uszach). „Flowers” to krótka wariacja na temat kwiatów maku… Po której atakuje nas „Robots” – najbardziej surowa i agresywna melodia na „Mikrokosmosie”. Ten kawałek bardzo kojarzy mi się z NIN-owymi „Ghosts”: i nie chodzi tu o samo brzmienie, a bardziej o wprowadzanie słuchacza w spokojny nastrój tylko po to, by chwilę potem zaatakować go taką energetyczną bombą. Jestem na tak.
„Popiół i Diamenty” to mój drugi ulubieniec. Na początku możemy usłyszeć coś w rodzaju upiornej kołysanki granej na pozytywce. Im dalej, tym lepiej: nie wiem jak Wy, ale dla mnie to wspaniały, witch house’owy kawałek (choć artysta z pewnością do tego nie dążył 🙂 ). Dalej mamy do czynienia z króciutką, niepokojącą „Hiroshimą”, a następny utwór, „Wooden Faces”, to mój osobisty numer jeden i najmocniejszy fragment płyty. Uwielbiam w nim wszystko: atmosferę, która w połowie tak diametralnie się zmienia, a do tego ten smakowity wokal… Przy każdym odsłuchu czuję ciarki na całym ciele. Bez znaczenia, czy zapętlę go sobie pięć czy pięćdziesiąt razy pod rząd. „Harour” i „DrugBirds” są specyficznym momentem „Mikrosmosu”: bogate, momentami wręcz chaotyczne melodie. Ten drugi zdecydowanie zasługuje na wielką uwagę, gdyż czaruje swoim psychodelicznym wydźwiękiem, choć boli, że jest tak krótki. „Pozaplanetarnie” to orientalny odjazd, z początku wibrujący i monotonny (ale w dobrym tego słowa znaczeniu). Odjechane, kobiece wokalizy, nieco ciężki klimat, a do tego te lodowate sople… Moim kolejnym faworytem jest „Small Animals”, chyba najbardziej zimowy i „leśny” kawałek (i po raz kolejny: dlaczego tak krótko?). „Life is Beautiful” kojarzyć się może z oldskulowym, hiphopowym podkładem, który przemienia się w triphop. Jak dla mnie mógłby być tłem dla starego Kalibra 44, choć i triphopowe, sztandarowe grupy nie powstydziłyby się tego kawałka.
W tym momencie słuchacz ma okazję zapoznać się z pierwszym dłuższym utworem wokalnym na „Mikrokosmosie”. „Dragon Tattoo” (zgadniecie, jaki film był inspiracją?) jest piosenką bardzo ładną, głos wokalistki współgra z melodią, choć nie porywa tak, jak większość instrumentalnych kawałków. „Trip to the Empty Places” aż prosi się o jakąś fantastyczną wokalizę, bez niej brzmi troszeczkę pustawo, ale hang drum nadrabia braki: brzmi on bardzo świeżo i jest miłym (i kolejnym) urozmaiceniem. W następnej kolejności przechodzimy do „Elephants”… Nie twierdzę, że ten utwór jest zły. Po prostu ma się nijak do mistycznej atmosfery krążka: nie odnajduję w nim nic prócz przesłodzonej, radiowej melodii. Z pewnością odnajdzie on wielu fanów, jest też idealnym hiciorem, który sprawdziłby się do zaprezentowania szerszej publiczności. Jednak ja, zaczarowana lodowatym klimatem „Mikrokosmosu”, przy każdym odsłuchu czuję się tak, jakbym w upalne lato została uraczona gorącą kawa (bądź też popularnym ostatnio bucket challengem – tyle że z wrzątku) zamiast drinkiem z leniwie podrygującymi kostkami lodu. Wiem, że dla artysty ten kawałek może być powodem do dumy, jednak mi on kompletnie do całokształtu nie pasuje. Prawdopodobnie nie jestem jedyną, która tak myśli, chociaż… Z drugiej strony wiem, że „Elephants” może rozkochać słuchaczy o innych, mniej „zimnych” preferencjach. Boję się tylko, że po zapoznaniu się z resztą albumu trochę się zawiodą brakiem wszechobecnej w „Słoniach” cukierkowości. Jak dla mnie, jest po prostu zbyt euforyczny: być może wiąże się to z moimi upodobaniami muzycznymi, ale jakoś ta piosenka do mnie nie przemawia.
„Forest Bellows” jest bardzo miłą odmianą: słyszę tu echa Bjork przemieszane z… Gorillaz. Utwór jest kolejnym z moich ulubieńców – szkoda, że nie został bardziej rozwinięty, bo drzemie w nim wielki potencjał. „Space” to znowuż kawałek z utalentowaną panią na wokalu, przytłumiony i pulsujący. „Cold Dale” to zdecydowanie najpiękniejszy utwór z udziałem wokalistki: idealnie współgra z niesamowitym głosem Klaudii, wprowadza w wygodny nastrój. Solówka na gitarze chwyta za serce. Idealny na melancholijny wieczór z kieliszkiem wina i wygodną kanapą. Chciałoby się więcej utworów w takim klimacie: być może na jakimś małym zbiorze z akustycznymi kompozycjami bądź jako osobny projekt. Czaruje i porusza. „Mammals Rule the World” jest dosyć ładnym przerywnikiem, który po chwili zamienia się w cudowne „Land of Fire and Ice”: kojarzące się ponownie z lasem, momentami uderzające w „Electric Feel” MGMT (ale tylko na chwilę, miałam na myśli bardziej klimat panujący w teledysku niż podobieństwa brzmieniowe). Bardzo przyjemny utwór, pełen śpiewów ptaków (a i gość niebanalny: sama Jazzpospolita). To taka ładna melodia, przy której aż chce się zagubić w lesie (ja chyba jestem skrzywiona pod tymi leśnymi względami). „Kres Świata/Harriet’s Song” (jak nie wyłapaliście inspiracji przy „Dragon Tattoo”, to macie kolejną podpowiedź) wycisza, mimo swych niepokojących pętli. Dąży ona do punktu kulminacyjnego i zarazem zamknięcia płyty: końcowy numer „Stars, I see…” jest idealnym kawałkiem na koniec. Może przestraszyć, ale i zaczarować. Szumy i szepty tworzą niesamowity klimat. Rzadko kiedy artysta wie, jak dobrze skończyć swój album – Nox z pewnością wie. Prawdziwa perełka z subtelną, ambientową nutą.
Zauważyliście chyba, jak krótko opisywałam utwory, w których Jakubowi towarzyszą wokalistki. Nie uważam, żeby były złe: ba, „Cold Dale” jest przepiękne, ale z resztą mam mały problem. Odnoszę wrażenie, że wokale nie sa w stu procentach zgrane ze ścieżką instrumentalną. Brakuje mi w nich ”duszy”, którą wyraźnie czuć w wielu innych kawałkach. Nie zmienia to faktu, że głosy dziewczyn, które Nox zaprosił do współpracy, są przepiękne: o wyrazistej barwie, głębokie i poruszające. Mam nadzieję, że Kuba dalej będzie eksperymentować z nimi, ponieważ w efekcie konsekwentnej pracy i ćwiczeń może stworzyć coś naprawdę wyjątkowego (po cichu mam na to ogromna nadzieję).
Jeżeli jesteś fanem pokręconych i jednocześnie chilloutowo stonowanych brzmień, zanurz się w „Mikrokosmos”. Płyta jest godna wielokrotnego odsłuchania. Czuć, jak wiele pracy włożył w nią autor. Jednak najważniejsze jest to, że wyraźnie słychać, jak Nox kocha muzykę: nie boi się eksperymentować i bawić dźwiękami, nie ogranicza się do prostych chwytów, sam sobie wysoko stawia poprzeczkę. To wspaniale, że wśród muzyków możemy spotkać takich artystów, że nawet bez spotkania osobiście poznajemy ich poprzez to, co tworzą. Jakub to przecież z pozoru zwyczajny chłopak: a jednak z pasją, która konsekwentnie się pogłębia, realizuje plany i marzenia. Jestem głodna jego utworów, z niecierpliwością czekam na nowości. I tu wracamy do wstępu: bo niby szkoda, że nie jest znany szerszej publiczności, a jednak jakoś tak dobrze i ciepło na sercu, że po prostu jest. Z pewnością znajduję się w gronie jego fanów i życzę mu dalszych sukcesów. A teraz sio od komputera! Kup ulubiony trunek, zawiń się w koc bądź przylgnij do ukochanej osoby, włącz „Mikrokosmos” i ciesz się wieczorem. Jestem pewna, że się nie zawiedziesz.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy